Licznik

niedziela, 29 grudnia 2013

Tryptyk


TRUDNE WYJAŚNIENIE

Zacznijmy od tego, że nie jestem w nastroju do pisania. Ale kogo to obchodzi i co to ma do rzeczy? Tak mniej więcej co kilka minut coś śmiesznego mi przychodzi do głowy, niemniej niestety w większości się nie nadaje do druku (świńskie i niedoważone, jak uciekający tucznik przed weselem). A jeśli nie, to mało jednak śmieszne dowcipy typu: „Z czego się cieszą kobiety w Arabii Saudyjskiej? Odpowiedź: z niczego! I dlatego są fenomenem, który tak bardzo cieszy saudyjskich facetów” Im jestem starszy, tym mniej staję się znośny dla samego siebie. Dla innych raczej też, ale trudno mi dokładnie powiedzieć, bo nie przeprowadzałem żadnej ankiety na ten temat, ani też na inny – na przykład: czy uważasz się za: a) inkarnację Leona XIII b) chińskiego satelitę szpiegowskiego c) aldehyd po utlenieniu pasty do butów d) trylobita po zaręczynach z zaleszczotkiem. Z tych kilku opcji zwykle coś można wybrać dla siebie. W moim przypadku akurat pasuje wszystko - dlatego mam spory dylemat i ze zgryzoty nie chce mi się pisać.

ZDJĘCIE BUFETOWEJ

Do tego wczoraj nie mogłem znaleźć paru węglowodanów w zupie. Mimo, że założyłem okulary, w dalszym ciągu ich nie było. Ani śladu. Brakuje mi, panie doktorze, tych węglowodanów, bardziej niż witamin, o których pan wspomniał i jakichś biało-czerwonych ciałek krwi - krwi, w dodatku, całkowicie za nic nieprzelanej - przez co każde uderzenie pulsu w tętnicach jest niczym wyrzut sumienia. Brakuje mi też cierpliwości, żeby grzebać w torebce po zupie całe krótkie życie. Smak zupy się pogorszył, bo chyba mam już puste kubki smakowe, więc nie mogłem dalej jeść. Z nerwów i rozgoryczenia. Tęsknię za pożywnymi składnikami i głodny jestem cały czas. Ta firma, co wyprodukowała zupę w proszku, wypisała na opakowaniu rzekomo pełną listę składników. Na tej liście wspomniane węglowodany figurują, choć w zupie ich de facto nie ma! Natomiast producent zupy zaznaczył, że nie ma tam konserwantów. Tymczasem ja je czuję – intuicyjnie, de facto. Może to one przez przypadek zastąpiły owe węglowodany? Ale czuję też budzące grozę, okrutne priony w proszku, jak też sproszkowaną muchę i sproszkowany włos pani bufetowej (nie wiadomo skąd, znaczy – skąd się wziął). Bo wyobraziłem sobie, że w tej fabryce zupy w proszku jest taki ogromny bufet i ogromny kocioł i piękna pani bufetowa rozlewa chochlą zupę bogatą w węglowodany do takich specjalnych suszarek - na porcje. Czuję wręcz także ruchy chochli, gdy miesza i nabiera nią tę zupę, zanim wysuszy się ją na proszek i sam przy tym jestem nieco zmieszany, że pewnie też dałbym się na jej chochlę nabrać i, że wolałbym smakować zupę prosto z jej bufetu niż z torebki. Oczywiście, gdyby na opakowaniu było zdjęcie pani bufetowej i gdyby okazała się być atrakcyjna, byłoby mi łatwiej z tym wszystkim się pogodzić. Może potrafiłbym wyobrazić sobie wtedy te brakujące węglowodany i całą resztę białek i aminokwasów, których nie byłoby raczej widać na zdjęciu. I wtedy zupa może odzyskałaby dla mnie prawdziwy smak.

BEZSENNOŚĆ GEOMETRY

Zapomniałem już jak się zasypia. Kiedy sobie próbowałem przypomnieć, to przychodziło mi na myśl, że może z głowy się człowiekowi wyłania przed zaśnięciem taki pantograf, jak w trolejbusie i, że trzeba skierować się wtedy prosto do zajezdni. Albo – tak jak kura – trzeba się wpatrywać zwyczajnie każdym okiem niezależnie w dwa przeciwległe punkty czasoprzestrzeni i jak tylko jakiś okulista przypadkiem tego nie zauważy i nie zrobi korekty wzroku, to się nagle po jakiejś chwili zasypia. Prawdopodobnie. Można też wyjść przed snem na chwilę na spacer – kosmonauci tak robią – zarzucają na plecy trochę świeżego powietrza i gdy ich już kosmos ukołysze i zahipnotyzuje swoim głębokim spojrzeniem i tymi takimi, co błyszczą z daleka – zapomniałem, jak one się nazywają... No to kosmonauci wracają spokojnie do statku i mogą potem spać całą noc. Bo w kosmosie zawsze jest noc. Myślałem też, żeby załatwić może jakiś proszek na sen od Piaskowego Dziadka, ale wydaje mi się, że on już na mnie nie zadziała, bo jestem dorosły. Dorosłość to przekleństwo – gdy się nie jest jeszcze dorosłym, ma się przed sobą wszystko do stracenia. Na szczęście nie jest się tego do końca świadomym (bo takiej przyjemności, żeby stracić od razu wszystko, będąc niedojrzałym, naprawdę trudno się oprzeć). A gdy się owo coś po trochu traci, jest to normalne i wybaczalne. I nie ma sprawy. Gdy się zaś jest dorosłym, wiele rzeczy już się dawno straciło, a ta nędzna resztka, co została, musi wystarczyć do końca życia. Więc wszystkiego coraz bardziej żal. I tego, co się już straciło i tego, co jeszcze można stracić. Tymczasem wspomnienia się zlatują jak ptaszydła i próbują się dodziobać do tych najbardziej intymnych miejsc w pamięci, żeby się pożywić chociaż tłustym robactwem naszych złudzeń, które żeruje na dawno zepsutych i nadżartych doznaniach i uczuciach z przeszłości. A wspomnienia są przecież pod ścisłą ochroną i nie można ich - ot tak sobie - powystrzelać. Nawet nie widziałem na żadnym polu zwykłego stracha na wspomnienia. Tylko geometra szedł raz przez pole trójkąta. Pewnie potknął się o nierówny bok, kiedy próbował wyznaczyć środek, ale gdy go już spróbował, okazało się, że to był jakimś zbiegiem przekątnych środek na przeczyszczenie. No i z tego wszystkiego zaczął uciekać, bo go chciał dorwać rzekomo jakiś biegun pół-nocnik, ale zaraz zobaczył takie specjalne drzwi, na których też jest trójkąt i się przestraszył – co będzie, jak wejdzie do środka - więc narobił w spodnie. A gdy w końcu wszedł, bo go niebawem przypiliło ponownie i nie miał wyjścia, tylko samo wejście, to z przejęcia nie trafił w środek, tylko po przekątnej. Praca geometry jest pełna wrażeń – mimo że uważa, żeby czegoś nie wrazić, gdzie nie trzeba – to mu się często zdarza. I o wszystkim musi pamiętać i dobrze znać wszystkie wzory na drzwiach. Ale gdy się ma dobrą pamięć, da się to zawsze jakoś odwzorować. Poza tym pamięć jest nam potrzebna, żeby wiedzieć, których alkoholi się ze sobą nie miesza i w jakich proporcjach, którędy się nie skraca drogi z najbliższego baru do domu i tym podobne, decydujące w życiu sprawy. Pamiętam też z dzieciństwa makową panienkę, która serwowała na lewo i prawo opiaty, oczywiście w formie przystępnej dla dziecięcej wyobraźni, niestety ja po tej bajce jakoś nie za bardzo mogłem zasnąć... Może wcześniej zjadałem za dużo gumijagód (?)...

niedziela, 1 grudnia 2013

2 limeryki V


Pobudliwy syn mazurskiego rolnika
Z grupy podwyższonego ryzyka
Miał tak wysoki poziom hormonów
Że jak popił raz tatowego samogonu
To rzucił się wprost na byka



Konduktorka pewna z Malborka rodem
Była strachu nie lada powodem
Pasażerów poddawała tak wnikliwej kontroli
Że gość raz w toalecie – gapowicz mimo woli -
Ratował się nagłym wzwodem

Lucy in the Sky with Diamonds


Stowarzyszenie Okolicznościowe „Dejta Spokój” z siedzibą na rozgwieżdżonym nieboskłonie ogłasza nabór na członków. Nabieramy my, ale nie nas. Przyjemność z nabierania pokrywa składka członkowska, jak też trzy radosne salwy kropidła – w ramach inicjacyjnego powitania. Nieskromne uściski pokrywa śmiech, jak również wszystko, co się nadaje do pokrycia. Czeki, których nie pokrywa Narodowy Bank Polski, mogą zostać u tapicera, który zaszyje je w materacu dla przyszłych pokoleń. Tych pokoleń i tak nikt nie zrozumie, bo one same się nie będą rozumieć. Co jednak nic nie będzie miało wspólnego z rozmnażaniem. W każdym razie na pewno przyda się ten materac. Piękne rzeczy i seks pozostaną czyste i niewinne. Banki szwajcarskie przygotują specjalne depozytowe skrytki na to wszystko. Nie dla wszystkich wystarczy miejsca. Złoto przestanie się świecić, ale każdy dostanie przydziałową latarkę. Ustawowe „zero” problemu będzie mogło mieć jedynie ułamkowe cyfry po przecinku. Po przecinku nie będziesz miał żadnego boga, ani żadnej rzeczy, która jego jest. Wybacz im „Zero”, bo nie wiedzą, co czynią (po przecinku). Życzliwość zejdzie z oczu, zajdzie słońce, jak bielmo. Na Księżycu zbudują agencję towarzyską i wszyscy będą tajnymi agentami. Kto nie będzie mógł polecieć na Księżyc, dostanie lunetę. Lunatycy dostaną chodzik i GPS. GPS dostanie wytyczne od NASA. NASA dostanie hysia. Planety będą krążyć wokół siebie i nadejdzie Wielka Niedźwiedzica. I zrobi wielką kupę. Wszyscy będą szczęśliwi, bo nie zaznają łaski powonienia. Szatan popełni samobójstwo i pójdzie do piekła. Tam dopiero jest czad! I się zaczadzi. Pod warunkiem, że jest piekło, bo cholera wie. Bóg ochroni cara, a królową zbawi i będzie królować bzdura i Che Guevara. Ziemianie będą mieszkać w ziemiankach. Wszyscy ludzie będą braćmi i synami Kaina. I zalegalizują cyjanek potasu. I wszyscy będą zjednoczonymi w swingu swingersami, póki ich śmierć nie rozłączy. Ale i tak świat się nie skończy. Będą tańczyć nagie szkielety i układać suche bukiety. I wszyscy będą służyć do mszy. Nawet ksiądz. Będzie parytet i gender. I wszyscy sobie złożą po wieńcu. Flower Power. W sklepach będzie na to promocja. A potem już będzie tylko proch i trzeba się będzie obrócić. Nieboskłon pokryją gwiazdy. A trumnę laminat.

wtorek, 26 listopada 2013

2 limeryki IV


Pracownice dwie PKP-Katowice
Zakładały bardzo krótkie spódnice
Przekonane, że powinny być lekko ubrane
Gdy im pociąg wjedzie zgodnie z planem
I gdy ręcznie będą przekładać zwrotnicę


Pewna Czeszka znad Łaby
Była czuła na psie powaby
Prędko więc został jej bliskim kolegą
Prezes związku kynologicznego
I straszny pies na baby

niedziela, 24 listopada 2013

Dwa limeryki po raz trzeci

Trzech emerytów z Trójmiasta
Wrzuciło viagrę do ciasta
Od wieków
Nie mieli takich wypieków
Gdy patrzyli jak ciasto wzrasta


Pewna niania z Poznania
świadoma swego zadania
Wypiła szklankę whiskey
By używając kołyski
Czuć rozkosz kołysania

piątek, 22 listopada 2013

Kolejne dwa limeryki


Dwóm jegomościom - bodajże w Iranie,
Którym przy skoku w bok dość zbędne były panie -
Gdy do spełnienia aktu miała przyjść już pora,
To głównego, że tak powiem, aktora
Użarł tasiemiec w ciemnym i głębokim planie

Dwie zakonnice z Warszawy,
Bynajmniej nie dla zabawy,
Lecz wierząc szczerze, jak sądzę,
Gasiły cielesne swe żądze
Lichtarzem z bocznej nawy

czwartek, 21 listopada 2013

Dwa limeryki


Zmysłowa pewna wdowa (z Mysłowa)
Lubi swój nagi biust eksponować
Wyznała kiedyś nawet w sekrecie
Że w każdym publicznym szalecie
Ukazuje się też jej dolna połowa


Jegomość pewien w Berlinie
Z tego jedynie słynie
Że męskie swe atrybuty
Wyłącznie w trampki obuty
Obnaża po jednym winie

poniedziałek, 15 lipca 2013

Nawigacja


Był raz pewien statek - zwodowany specjalnie dla swawolnych ludzi - żeby się mieli wreszcie możliwość naprawdę ustatkować. Niestety, na kapitana zgłosił się jeden Holender i od razu odleciał w siną, niezmierzoną dal, zostawiając załogę bez steru, bez okrętu i z rachunkiem do zapłacenia za Golfsztrom. Najważniejsze jednak, żeby to bezkresne morze nas nie otumaniło, bo się można potem zaniedbać, że człowiek książki żadnej nie przeczyta ani się porządnie nie podmyje, tylko się będzie gapił i wsłuchiwał w szum fal. Na szczęście mamy trochę wody zabezpieczonej w kranie - kran ten - to takie błyszczące, wystaje ze ściany, a nad nim zegar ścienny, żeby widzieć też, oprócz tego, jak czas płynie. Bo przecież wszystko wymaga czasu. Gdy byłem jeszcze młodym draniem, długo przesiadywałem w wannie, żeby mi skorupka porządnie nasiąkła. Kiedyś mi się nawet zdawało, że obok siedzi triceratops, czy jakiś tego typu gruboskórny gość z dziwnym porożem. Skąd u mnie, myślę, ów się znalazł i od razu do wanny się wepchał. Ale nic, chwilę żeśmy posiedzieli i nawet w sumie nie miałem pretensji, bo higiena bliźniego – ważna rzecz – przynajmniej dba o siebie i mój zmysł powonienia, choć, przyznaję, trochę było ciasno. Myślałem, że mi w rewanżu poopowiada, jak to za jego czasów łupało się moreną w kokosa i czy dużo było samic w stadzie. Ale się potem okazało, że to wszystko jedynie złudzenie optyczne wskutek załamania światła pod wpływem pewnych zwodniczych promieni, które zdążyły wypełznąć z widma i weszły w nieformalny związek z parą wodną. Fizycznie to się stało. I do tego ja znajdowałem się po szyję w elektrolicie, gdyż do wody wsypałem wcześniej jakieś takie sole kąpielowe, więc mnie w efekcie prąd przeszedł po plecach. No bo lubię różne thrillery, ciekawe historie i do tego - gdzieś tak w jednej piątej - uważam się za pisarza. Oczywiście od pasa w górę. A jak nie uważam, to zwykle coś wypowiem nieliteracko, żeby sens wyrazić dosadnie, sensorycznie, bezbożnie lecz śpiewnie, co jak kot na płocie chwieje się wytwornie, drżą przy tym rzęsiście oktawiany, septymole i sekstydury i jąka się struna wpław partytury. Szczęście zamruczało mi do ucha – co ty bredzisz, jaki pisarz? Ty to się moczysz w wannie, żebyś nie wysechł, bo się wczoraj nabębniłeś jak perkusista. A właściwie o czym piszesz, pyta szczęście. Piszę, mówię, o biedzie umysłowej w samym zagłębieniu umysłu, o bycioholizmie i bezmyślności homo sapiens, skrzywieniu i prostocie homo erectus, oraz o czynnościach natrętnych, jak odżywianie i płodzenie potomnych. O tym, że Ziemia się kręci wokół Słońca, a wokół mnie jakieś mało egzotyczne typy z wykrywaczem brakujących pięćdziesięciu groszy do wina. Prezydent się wkurwił w Ameryce, a ja mam spokojnie utrzymywać polską gospodarkę przetwórstwa owocowo-warzywnego? Co to, to nie! No to idę, mówi szczęście, brakuje mi złoty dwadzieścia, a ty, okazuje się, jesteś stara kutwa. W takim razie jaki, pytam, jest twój ideał człowieka? Żeby był zdrowy, odpowiada szczęście, przystojny, bogaty, żeby koniecznie mnie pragnął i żeby mi, w końcu, odpowiadał. To, właśnie odpowiadam, jest jakaś ponura historia, bo taki ktoś może jedynie pragnąć, żeby go jeszcze przeleciał kanał La Manche. Albo lepiej Mount Everest od razu na pierwszej randce. Ale ty jesteś wulgarny - rzecze szczęście - i nie wiesz, jakie kobiety potrafią być subtelne w swych pragnieniach – takie małe coś, jak ja, mogłoby im zupełnie wystarczyć! No a ja kiedyś pod koniec miesiąca miałem pragnienie i piłem kefir dla zdrowia, choć lekarz przepisał mi coś zupełnie innego. Dzisiejsi lekarze są wybitnie niedouczeni i nie znają potęgi naturalnej medycyny. Przy okazji też z ufem się widziałem. Na początku wydawało mi się, że to pewien mój znajomy, który na wycieczce w Afryce pytona złapał i okazało się, że był sparciały, a bardzo trudno coś takiego wyleczyć. No, w każdym razie szybko zrobił się zielony i bredził, że „cywilizacju waszu kak można bystrieje - trach trach” i zaczął mocno gestykulować obunóż, jak przy kazaczoku i zaraz potem puścił pawia mi na rękaw, a przeważnie bywam w samym podkoszulku i tak mi się dziwnie ciepło na ręce zrobiło. No to, myślę – jedyna szansa, żeby przeżyć – do szalupy ratunkowej! Pech chciał – pralka stała otwarta – zanim się spostrzegłem, byłem już na odwirowaniu i naszą galaktykę miałem daleko za sobą. Bardzo musiałem niedobrze wyglądać, bo pies mnie jakiś znamiennie pokąsał. Nie ma już zaufania na tym świecie. Zielony za to mi powiedział, że bez niczego dostanę u nich azyl i obywatelstwo. Tylko zażądał, żebym mu podał namiary na tę gwiazdkę pomyślności, cośmy o niej śpiewali. Niestety, po pierwszym łyku paliwa lotniczego odjęło mi mowę. Jak mogłem tak szybko zapomnieć mowę mych ojców!? Do tego nic już nie było tak jak dawniej, choć z pozoru wszystko było po staremu. I jest coraz dalej. Przyszłość wciąż datuje się dopiero od jutra, ludźmi jesteśmy tylko tak w ogólnym zarysie. Od stania przed lustrem kształtują się nam żylaki, od siedzenia hemoroidy, od leżenia odleżyny. Za konnicą zakonnica, a za „piątkę” można już wino kupić. Brakuje jeszcze wciąż złoty dwadzieścia. Szczęście wciąż bezskutecznie szuka swego ideału. Czasem tylko człowiekowi puszczają nerwy. Kilka nerwów luzem, myślę, co za różnica, ale jednak gorzej się z tym czuję. I dlaczego, pytam, jak puszczają, to akurat te od lepszego samopoczucia, a nie od gorszego, żeby się móc rozpiąć i wyluzować. Trudno jest też być sobie sterem, żeglarzem i okrętem (niektórzy mówią – hipsterem, kuglarzem i wykrętem).

czwartek, 31 stycznia 2013

Quis penis aquam turbat



Komu zimno w nogi, bo ma płaskostopie, kto sam tylko nektar współistnienia żłopie, kogo ząb sumienia nie rwie z odrętwienia, kogo umysł nigdy nadto nie zaswędział na wszystkich premierach premiera orędzia, komu w mroku wzroku niecny cel przyświeca i lubi dorzucać mokrych drew do pieca, kto przez rymu tego czar jest wciąż nietknięty, kto pod czaszką chowa same blade skręty i mózgu mu sflaczała już cała połowa, a z wierzchu czeskim złotem pokryła się głowa, komu mowa kwitnie bujnie na trawniku, kto nakazów lubi narobić bez liku, kto udaje, że się różni znacznie od pawiana, trzęsąc krasną dupą niczym do kankana, kto oblicze swoje widząc w lustrze z bliska, zaraz myśli płowe z sensu sobie iska, po rozumu stracie wcale nie rozpacza, lecz płacz w pustym, suchym śmiechu tylko macza, kto nie ma też nigdy żadnej wątpliwości i prawo do racji zawsze sobie rości, tekstu tego lepiej może niech nie czyta (bo go czeka bania - sensu stricto - zryta).
Nie przepraszam Cię, Ojczyzno, za to, że znów oglądałem się za innymi krajami. Ani za to, że Cię tak chętnie zdradzam. Choć powinno mi być z tego powodu przykro, to wcale nie jest. Mam ambicję zostać kosmopolityczną szują. A ten tekst  podlałem podle subiektywnym sosem żalu za wszystkim, czego mieć od Ciebie nie mogę. Bo nie.
Dzięki Ci, Boże, że mogę czasem w Ciebie wątpić. Że mogę nie trawić celulozy, tworzyw sztucznych i głupiego gadania. O kadziach ze smołą, gdzie mnie będą z byle jakimi grzesznikami mieszać wielką łychą, kiedy ja się mieszać z pospólstwem nie chcę. Bo jestem mizantropem. Szczerze - to nie pamiętam, kiedy się urodziłem, bo miałem wtedy za małą pamięć, nie pamiętam więc, czy wrzosy kwitły wtedy na łąkach fioletem. I nie wiedziałem też, co to za czasy, co za obyczaje, co to za kraina. Jak mogłem pomieścić się w główce kapusty - niepojęty fenomen! Zaświadczenia na to żadnego w szpitalu nie dawali, ani tym bardziej ten chłop, co miał to pole z tą kapustą. No, ale w sumie to i tak super, że nie urodziłem się królikiem Bugsem, że za to mogę czasem strawić rzeczywistość, mimo, że jest niekiedy sto razy mniej smaczna od niektórych tworzyw sztucznych i bardziej włóknista od celulozy. Że nie jestem hurysą na muzułmańskim nieboskłonie, choć mnie - samca - nic w katolicyzmie nie czeka, prócz pokuty za mniej lub bardziej niewybredne formy samczego relaksu. Wiem natomiast, że urodziłem się malkontentem i mam już czerep wielki jak Brytania, w którym mnie chronicznie łupie z wściekłości, że znaczna część mojego plemienia  jest błogosławiona szczeblem z drabiny Jakuba i namaszczona olejem świętym z pierwszego tłoczenia. A ja gdy się z nimi witam, to się od razu żegnam. Że spory procent współobywateli pozostawia swój ślad na ojczystej ziemi, w miejscach ku temu absolutnie niewskazanych, w każdym razie - nie w toalecie. Że tłuczonych w ciemię, ponurych klaunów z dyplomem kółka różańcowego uprawnia się do działań na rzecz  społecznej szkodliwości. I zamiast układać kostkę brukową tępym czołem, piszą instrukcje, jak układać kostkę Rubika bez użycia płata czołowego za pomocą bengalskiego popierdywania. Podejmują za mnie decyzje - jaki powinienem mieć iloczyn, jaki iloraz, w jakiej pozycji powinienem siadać na sedes, żeby nie było turbulencji i jaki mieć kąt pochylenia, żeby osiągnąć optymalny odrzut przy wylocie. I to jest piękne. Kiedy odwiedzam zoo, nie chodzę zbyt blisko klatek z dziką zwierzyną, szukając śladów pokrewieństwa. Stanowię establishment stworzenia. Lecz najbardziej tęsknię do tego, żeby w przyszłym wcieleniu zostać rekinem. Taki rekin jest doskonały w swoim gatunku - od 350 milionów lat nie podlega już ewolucji. Bo lepszy nie będzie, tymczasem ja wciąż mogę, co oznacza, że powinienem się starać. A nie chce mi się nawet myśleć o tym, ani o tym, że topnienie śniegu może być w moim kraju z jakiegoś niewiadomego powodu lukratywne dla instytucji zajmujących się odśnieżaniem. Zwłaszcza gdy wszystkich niedoświetlonych urzędników posadzi się rzędem na zaspach z opuszczonymi spodniami, a honoraria wypłacać się im będzie w błocie. Na przykład, taki urzędnik, mógłby zarabiać nawet sto tysięcy złotych w błocie - w końcu mielibyśmy bogactwo naturalne, to by było nas stać. Natura jest naszym sprzymierzeńcem w pewnych okresach. W zimie najlepiej opłaca się wytwarzać ciepło, w lecie na odwrót. W Polsce powinien być nieograniczony popyt na mądrość, niezależnie od pory roku. Ale nie jest. Bo nie.

sobota, 5 stycznia 2013

Miasteczko 3



            Było sobie pewne miasteczko - nazwijmy je Zapyzie Wielkie. Zapyzianie mieli przez tę nazwę także poczucie własnej wielkości, co sprawiało im ogromną satysfakcję i było powodem do dumy. Czasem ich tylko drażniło, kiedy z innej galaktyki przylatywali obcy, którzy nie potrafili wypowiedzieć porządnie, jak normalny człowiek "Zapyzie", tylko pytali: "Tomy zlondynowacz topsze fte Zapizzie,  jes of kors?". No i wtedy chleb i czysta "londynowała" pod ladę a na wystawę same drogie fuzle i paluszki bardzo słone. Ale tak naprawdę tubylcy nie przejmowali się zbytnio, bo i tak uważali Zapyzie Wielkie za centralny punkt uniwersum. Dowodem na to były wszelkie widoczne zjawiska przyrodnicze: słonko pojawiało się co rano z jednej strony horyzontu, przemieszczało się później do wieczora, aż na przeciwległą jego stronę. Rzeczka też płynęła w jednym jeno kierunku, nigdy na wspak. Deszcz padał zawsze z góry na dół. Rynek od niepamiętnych czasów znajdował się na środku, a wszyscy dzięki temu mogli go również znaleźć i było tam wszystko, co trzeba - i sklep z gazem do zapalniczek na benzynę i apteka z proszkami od bólu istnienia. A przede wszystkim pomnik na cztery strony Zapyzia. I stara Ćwikłowa kręciła od zarania dziejów lody każdemu, komu cokolwiek mogło stanąć, z wyjątkiem rozrusznika serca. I byli też ludzie na "stendbaju" ("stendbaj" to taka pozycja stojąco- lub siedząco-wyczekująca na przyszłe zdarzenia w świetlistej pomroce dziejów Zapyzia) - od zawsze żywym pomnikiem lokalnego kolorytu. Jednym  słowem - bajka (choć może dla nieco inaczej uzdolnionych dzieci). Dlatego autochtoni wierzyli w Leibniza - jeszcze na długo przed samym Leibnizem, jak też w to, że Zapyzie jest monadą, choć nie wiedzieli, że to się tak nazywa.  Na szczęście Leibniz też o tym nie wiedział, bowiem od dawna przebywał w dużo gorszym ze światów.

            Pewnego dnia przybył do Zapyzia pewien obcy pasażer, któremu było wszystko jedno, bo i tak nie miał wystarczająco dużo na bilet powrotny. "Kup pan cegłę!" - zaproponował merd Zapyzia, pan Pastewny i zaznaczył drobnym drukiem u dołu umowy, że merduje wszystkich, którzy nie kupują cegły. "Za ile?" - spytał ochoczo obcy. "Za dwa badyle. Ale możesz pan zapłacić później, jak urośnie procent" - odparł merd. I tak obcy stał się przypadkowo posiadaczem cennej cegły. "Teraz możesz pan zasadzić tę cegłę, to za jakiś czas, oprócz procentu, urośnie też dom. Ale nie czekaj pan za długo, bo to będzie wtedy dom nie całkiem spokojnej starości" - dodrukował aneks do umowy pan Pastewny. Obcy pasażer czekał zatem - lecz choć czasy nie zdążyły się jeszcze całkiem zmienić, to już zębami sporo nadgryzły cegłę. "I co?" - zapytał w końcu Pastewnego pasażer - "Już?". "Oj, no masz pan pecha!" - odrzekł pan merd - "komunalne, dawno sadzone budownictwo przysługuje tylko naszym mieszkańcom, a pan jeszcze nie jesteś naszym mieszkańcem. Zażalenia w tej sprawie przyjmuje jeszcze pół minuty i półtorej sekundy mój zastępca, pan Korupc.“ Obcy nie był zachwycony tak mało śmieszną puentą tej historii, więc wyrył w odpowiedzi na resztkach cegły przesłanie do Zapyzian - tej, mniej więcej, treści:

Drogie (do znacznie ograniczonego stopnia) Zapyzie Wielkie! Kometa przyleci dopiero za trzydzieści osiem lat, a my tkwimy wciąż mentalnie w dwu całkowicie różnych zasadniczo odbytach. Nie mam, w związku z tym, żadnego przyjemnego poczucia, oprócz zażenowania, nie tylko z powodu puszczania w ludzką tapicerkę urzędniczych, alergicznie żądlących bąków przez miejscowych...(ukruszona cegła), lecz bardziej ogólnego, tubylczego zapachu stęchlizny. To właśnie dlatego wartościowi Zapyzianie z wyższymi czułkami nigdy tu nie wracają z podróży międzyplanetarnych. Przeważająca większość tych zaś, którzy wracają, prędko się jak ulał do twojego wymiaru dopasowuje. Wierząc jednocześnie, że za twoimi rogatkami grunt się zawija pod spód jak naleśnik, który taszczą na grzbiecie cztery słonie wsparte na skorupie żółwia. Ten, z kolei, symbolizuje dość stężały umysł. Ja znalazłem się tu przypadkiem, który okazał się dla mnie "pułapką". Jestem dla ciebie niczym ciało obce, które nigdy nie stanie się godnym przyjęcia implantem. Ale nie muszę ci przynajmniej za nic dziękować. Bo to implantowi się dziękuje, jeśli już się przyjmie...  A jak się nie posuniesz trochę do przodu za trzydzieści osiem lat, to cię kometa trafi (co pozostawiam już bez "kometarza"). Obcy Pasażer.