Licznik

poniedziałek, 15 lipca 2013

Nawigacja


Był raz pewien statek - zwodowany specjalnie dla swawolnych ludzi - żeby się mieli wreszcie możliwość naprawdę ustatkować. Niestety, na kapitana zgłosił się jeden Holender i od razu odleciał w siną, niezmierzoną dal, zostawiając załogę bez steru, bez okrętu i z rachunkiem do zapłacenia za Golfsztrom. Najważniejsze jednak, żeby to bezkresne morze nas nie otumaniło, bo się można potem zaniedbać, że człowiek książki żadnej nie przeczyta ani się porządnie nie podmyje, tylko się będzie gapił i wsłuchiwał w szum fal. Na szczęście mamy trochę wody zabezpieczonej w kranie - kran ten - to takie błyszczące, wystaje ze ściany, a nad nim zegar ścienny, żeby widzieć też, oprócz tego, jak czas płynie. Bo przecież wszystko wymaga czasu. Gdy byłem jeszcze młodym draniem, długo przesiadywałem w wannie, żeby mi skorupka porządnie nasiąkła. Kiedyś mi się nawet zdawało, że obok siedzi triceratops, czy jakiś tego typu gruboskórny gość z dziwnym porożem. Skąd u mnie, myślę, ów się znalazł i od razu do wanny się wepchał. Ale nic, chwilę żeśmy posiedzieli i nawet w sumie nie miałem pretensji, bo higiena bliźniego – ważna rzecz – przynajmniej dba o siebie i mój zmysł powonienia, choć, przyznaję, trochę było ciasno. Myślałem, że mi w rewanżu poopowiada, jak to za jego czasów łupało się moreną w kokosa i czy dużo było samic w stadzie. Ale się potem okazało, że to wszystko jedynie złudzenie optyczne wskutek załamania światła pod wpływem pewnych zwodniczych promieni, które zdążyły wypełznąć z widma i weszły w nieformalny związek z parą wodną. Fizycznie to się stało. I do tego ja znajdowałem się po szyję w elektrolicie, gdyż do wody wsypałem wcześniej jakieś takie sole kąpielowe, więc mnie w efekcie prąd przeszedł po plecach. No bo lubię różne thrillery, ciekawe historie i do tego - gdzieś tak w jednej piątej - uważam się za pisarza. Oczywiście od pasa w górę. A jak nie uważam, to zwykle coś wypowiem nieliteracko, żeby sens wyrazić dosadnie, sensorycznie, bezbożnie lecz śpiewnie, co jak kot na płocie chwieje się wytwornie, drżą przy tym rzęsiście oktawiany, septymole i sekstydury i jąka się struna wpław partytury. Szczęście zamruczało mi do ucha – co ty bredzisz, jaki pisarz? Ty to się moczysz w wannie, żebyś nie wysechł, bo się wczoraj nabębniłeś jak perkusista. A właściwie o czym piszesz, pyta szczęście. Piszę, mówię, o biedzie umysłowej w samym zagłębieniu umysłu, o bycioholizmie i bezmyślności homo sapiens, skrzywieniu i prostocie homo erectus, oraz o czynnościach natrętnych, jak odżywianie i płodzenie potomnych. O tym, że Ziemia się kręci wokół Słońca, a wokół mnie jakieś mało egzotyczne typy z wykrywaczem brakujących pięćdziesięciu groszy do wina. Prezydent się wkurwił w Ameryce, a ja mam spokojnie utrzymywać polską gospodarkę przetwórstwa owocowo-warzywnego? Co to, to nie! No to idę, mówi szczęście, brakuje mi złoty dwadzieścia, a ty, okazuje się, jesteś stara kutwa. W takim razie jaki, pytam, jest twój ideał człowieka? Żeby był zdrowy, odpowiada szczęście, przystojny, bogaty, żeby koniecznie mnie pragnął i żeby mi, w końcu, odpowiadał. To, właśnie odpowiadam, jest jakaś ponura historia, bo taki ktoś może jedynie pragnąć, żeby go jeszcze przeleciał kanał La Manche. Albo lepiej Mount Everest od razu na pierwszej randce. Ale ty jesteś wulgarny - rzecze szczęście - i nie wiesz, jakie kobiety potrafią być subtelne w swych pragnieniach – takie małe coś, jak ja, mogłoby im zupełnie wystarczyć! No a ja kiedyś pod koniec miesiąca miałem pragnienie i piłem kefir dla zdrowia, choć lekarz przepisał mi coś zupełnie innego. Dzisiejsi lekarze są wybitnie niedouczeni i nie znają potęgi naturalnej medycyny. Przy okazji też z ufem się widziałem. Na początku wydawało mi się, że to pewien mój znajomy, który na wycieczce w Afryce pytona złapał i okazało się, że był sparciały, a bardzo trudno coś takiego wyleczyć. No, w każdym razie szybko zrobił się zielony i bredził, że „cywilizacju waszu kak można bystrieje - trach trach” i zaczął mocno gestykulować obunóż, jak przy kazaczoku i zaraz potem puścił pawia mi na rękaw, a przeważnie bywam w samym podkoszulku i tak mi się dziwnie ciepło na ręce zrobiło. No to, myślę – jedyna szansa, żeby przeżyć – do szalupy ratunkowej! Pech chciał – pralka stała otwarta – zanim się spostrzegłem, byłem już na odwirowaniu i naszą galaktykę miałem daleko za sobą. Bardzo musiałem niedobrze wyglądać, bo pies mnie jakiś znamiennie pokąsał. Nie ma już zaufania na tym świecie. Zielony za to mi powiedział, że bez niczego dostanę u nich azyl i obywatelstwo. Tylko zażądał, żebym mu podał namiary na tę gwiazdkę pomyślności, cośmy o niej śpiewali. Niestety, po pierwszym łyku paliwa lotniczego odjęło mi mowę. Jak mogłem tak szybko zapomnieć mowę mych ojców!? Do tego nic już nie było tak jak dawniej, choć z pozoru wszystko było po staremu. I jest coraz dalej. Przyszłość wciąż datuje się dopiero od jutra, ludźmi jesteśmy tylko tak w ogólnym zarysie. Od stania przed lustrem kształtują się nam żylaki, od siedzenia hemoroidy, od leżenia odleżyny. Za konnicą zakonnica, a za „piątkę” można już wino kupić. Brakuje jeszcze wciąż złoty dwadzieścia. Szczęście wciąż bezskutecznie szuka swego ideału. Czasem tylko człowiekowi puszczają nerwy. Kilka nerwów luzem, myślę, co za różnica, ale jednak gorzej się z tym czuję. I dlaczego, pytam, jak puszczają, to akurat te od lepszego samopoczucia, a nie od gorszego, żeby się móc rozpiąć i wyluzować. Trudno jest też być sobie sterem, żeglarzem i okrętem (niektórzy mówią – hipsterem, kuglarzem i wykrętem).