Licznik

czwartek, 31 stycznia 2013

Quis penis aquam turbat



Komu zimno w nogi, bo ma płaskostopie, kto sam tylko nektar współistnienia żłopie, kogo ząb sumienia nie rwie z odrętwienia, kogo umysł nigdy nadto nie zaswędział na wszystkich premierach premiera orędzia, komu w mroku wzroku niecny cel przyświeca i lubi dorzucać mokrych drew do pieca, kto przez rymu tego czar jest wciąż nietknięty, kto pod czaszką chowa same blade skręty i mózgu mu sflaczała już cała połowa, a z wierzchu czeskim złotem pokryła się głowa, komu mowa kwitnie bujnie na trawniku, kto nakazów lubi narobić bez liku, kto udaje, że się różni znacznie od pawiana, trzęsąc krasną dupą niczym do kankana, kto oblicze swoje widząc w lustrze z bliska, zaraz myśli płowe z sensu sobie iska, po rozumu stracie wcale nie rozpacza, lecz płacz w pustym, suchym śmiechu tylko macza, kto nie ma też nigdy żadnej wątpliwości i prawo do racji zawsze sobie rości, tekstu tego lepiej może niech nie czyta (bo go czeka bania - sensu stricto - zryta).
Nie przepraszam Cię, Ojczyzno, za to, że znów oglądałem się za innymi krajami. Ani za to, że Cię tak chętnie zdradzam. Choć powinno mi być z tego powodu przykro, to wcale nie jest. Mam ambicję zostać kosmopolityczną szują. A ten tekst  podlałem podle subiektywnym sosem żalu za wszystkim, czego mieć od Ciebie nie mogę. Bo nie.
Dzięki Ci, Boże, że mogę czasem w Ciebie wątpić. Że mogę nie trawić celulozy, tworzyw sztucznych i głupiego gadania. O kadziach ze smołą, gdzie mnie będą z byle jakimi grzesznikami mieszać wielką łychą, kiedy ja się mieszać z pospólstwem nie chcę. Bo jestem mizantropem. Szczerze - to nie pamiętam, kiedy się urodziłem, bo miałem wtedy za małą pamięć, nie pamiętam więc, czy wrzosy kwitły wtedy na łąkach fioletem. I nie wiedziałem też, co to za czasy, co za obyczaje, co to za kraina. Jak mogłem pomieścić się w główce kapusty - niepojęty fenomen! Zaświadczenia na to żadnego w szpitalu nie dawali, ani tym bardziej ten chłop, co miał to pole z tą kapustą. No, ale w sumie to i tak super, że nie urodziłem się królikiem Bugsem, że za to mogę czasem strawić rzeczywistość, mimo, że jest niekiedy sto razy mniej smaczna od niektórych tworzyw sztucznych i bardziej włóknista od celulozy. Że nie jestem hurysą na muzułmańskim nieboskłonie, choć mnie - samca - nic w katolicyzmie nie czeka, prócz pokuty za mniej lub bardziej niewybredne formy samczego relaksu. Wiem natomiast, że urodziłem się malkontentem i mam już czerep wielki jak Brytania, w którym mnie chronicznie łupie z wściekłości, że znaczna część mojego plemienia  jest błogosławiona szczeblem z drabiny Jakuba i namaszczona olejem świętym z pierwszego tłoczenia. A ja gdy się z nimi witam, to się od razu żegnam. Że spory procent współobywateli pozostawia swój ślad na ojczystej ziemi, w miejscach ku temu absolutnie niewskazanych, w każdym razie - nie w toalecie. Że tłuczonych w ciemię, ponurych klaunów z dyplomem kółka różańcowego uprawnia się do działań na rzecz  społecznej szkodliwości. I zamiast układać kostkę brukową tępym czołem, piszą instrukcje, jak układać kostkę Rubika bez użycia płata czołowego za pomocą bengalskiego popierdywania. Podejmują za mnie decyzje - jaki powinienem mieć iloczyn, jaki iloraz, w jakiej pozycji powinienem siadać na sedes, żeby nie było turbulencji i jaki mieć kąt pochylenia, żeby osiągnąć optymalny odrzut przy wylocie. I to jest piękne. Kiedy odwiedzam zoo, nie chodzę zbyt blisko klatek z dziką zwierzyną, szukając śladów pokrewieństwa. Stanowię establishment stworzenia. Lecz najbardziej tęsknię do tego, żeby w przyszłym wcieleniu zostać rekinem. Taki rekin jest doskonały w swoim gatunku - od 350 milionów lat nie podlega już ewolucji. Bo lepszy nie będzie, tymczasem ja wciąż mogę, co oznacza, że powinienem się starać. A nie chce mi się nawet myśleć o tym, ani o tym, że topnienie śniegu może być w moim kraju z jakiegoś niewiadomego powodu lukratywne dla instytucji zajmujących się odśnieżaniem. Zwłaszcza gdy wszystkich niedoświetlonych urzędników posadzi się rzędem na zaspach z opuszczonymi spodniami, a honoraria wypłacać się im będzie w błocie. Na przykład, taki urzędnik, mógłby zarabiać nawet sto tysięcy złotych w błocie - w końcu mielibyśmy bogactwo naturalne, to by było nas stać. Natura jest naszym sprzymierzeńcem w pewnych okresach. W zimie najlepiej opłaca się wytwarzać ciepło, w lecie na odwrót. W Polsce powinien być nieograniczony popyt na mądrość, niezależnie od pory roku. Ale nie jest. Bo nie.

sobota, 5 stycznia 2013

Miasteczko 3



            Było sobie pewne miasteczko - nazwijmy je Zapyzie Wielkie. Zapyzianie mieli przez tę nazwę także poczucie własnej wielkości, co sprawiało im ogromną satysfakcję i było powodem do dumy. Czasem ich tylko drażniło, kiedy z innej galaktyki przylatywali obcy, którzy nie potrafili wypowiedzieć porządnie, jak normalny człowiek "Zapyzie", tylko pytali: "Tomy zlondynowacz topsze fte Zapizzie,  jes of kors?". No i wtedy chleb i czysta "londynowała" pod ladę a na wystawę same drogie fuzle i paluszki bardzo słone. Ale tak naprawdę tubylcy nie przejmowali się zbytnio, bo i tak uważali Zapyzie Wielkie za centralny punkt uniwersum. Dowodem na to były wszelkie widoczne zjawiska przyrodnicze: słonko pojawiało się co rano z jednej strony horyzontu, przemieszczało się później do wieczora, aż na przeciwległą jego stronę. Rzeczka też płynęła w jednym jeno kierunku, nigdy na wspak. Deszcz padał zawsze z góry na dół. Rynek od niepamiętnych czasów znajdował się na środku, a wszyscy dzięki temu mogli go również znaleźć i było tam wszystko, co trzeba - i sklep z gazem do zapalniczek na benzynę i apteka z proszkami od bólu istnienia. A przede wszystkim pomnik na cztery strony Zapyzia. I stara Ćwikłowa kręciła od zarania dziejów lody każdemu, komu cokolwiek mogło stanąć, z wyjątkiem rozrusznika serca. I byli też ludzie na "stendbaju" ("stendbaj" to taka pozycja stojąco- lub siedząco-wyczekująca na przyszłe zdarzenia w świetlistej pomroce dziejów Zapyzia) - od zawsze żywym pomnikiem lokalnego kolorytu. Jednym  słowem - bajka (choć może dla nieco inaczej uzdolnionych dzieci). Dlatego autochtoni wierzyli w Leibniza - jeszcze na długo przed samym Leibnizem, jak też w to, że Zapyzie jest monadą, choć nie wiedzieli, że to się tak nazywa.  Na szczęście Leibniz też o tym nie wiedział, bowiem od dawna przebywał w dużo gorszym ze światów.

            Pewnego dnia przybył do Zapyzia pewien obcy pasażer, któremu było wszystko jedno, bo i tak nie miał wystarczająco dużo na bilet powrotny. "Kup pan cegłę!" - zaproponował merd Zapyzia, pan Pastewny i zaznaczył drobnym drukiem u dołu umowy, że merduje wszystkich, którzy nie kupują cegły. "Za ile?" - spytał ochoczo obcy. "Za dwa badyle. Ale możesz pan zapłacić później, jak urośnie procent" - odparł merd. I tak obcy stał się przypadkowo posiadaczem cennej cegły. "Teraz możesz pan zasadzić tę cegłę, to za jakiś czas, oprócz procentu, urośnie też dom. Ale nie czekaj pan za długo, bo to będzie wtedy dom nie całkiem spokojnej starości" - dodrukował aneks do umowy pan Pastewny. Obcy pasażer czekał zatem - lecz choć czasy nie zdążyły się jeszcze całkiem zmienić, to już zębami sporo nadgryzły cegłę. "I co?" - zapytał w końcu Pastewnego pasażer - "Już?". "Oj, no masz pan pecha!" - odrzekł pan merd - "komunalne, dawno sadzone budownictwo przysługuje tylko naszym mieszkańcom, a pan jeszcze nie jesteś naszym mieszkańcem. Zażalenia w tej sprawie przyjmuje jeszcze pół minuty i półtorej sekundy mój zastępca, pan Korupc.“ Obcy nie był zachwycony tak mało śmieszną puentą tej historii, więc wyrył w odpowiedzi na resztkach cegły przesłanie do Zapyzian - tej, mniej więcej, treści:

Drogie (do znacznie ograniczonego stopnia) Zapyzie Wielkie! Kometa przyleci dopiero za trzydzieści osiem lat, a my tkwimy wciąż mentalnie w dwu całkowicie różnych zasadniczo odbytach. Nie mam, w związku z tym, żadnego przyjemnego poczucia, oprócz zażenowania, nie tylko z powodu puszczania w ludzką tapicerkę urzędniczych, alergicznie żądlących bąków przez miejscowych...(ukruszona cegła), lecz bardziej ogólnego, tubylczego zapachu stęchlizny. To właśnie dlatego wartościowi Zapyzianie z wyższymi czułkami nigdy tu nie wracają z podróży międzyplanetarnych. Przeważająca większość tych zaś, którzy wracają, prędko się jak ulał do twojego wymiaru dopasowuje. Wierząc jednocześnie, że za twoimi rogatkami grunt się zawija pod spód jak naleśnik, który taszczą na grzbiecie cztery słonie wsparte na skorupie żółwia. Ten, z kolei, symbolizuje dość stężały umysł. Ja znalazłem się tu przypadkiem, który okazał się dla mnie "pułapką". Jestem dla ciebie niczym ciało obce, które nigdy nie stanie się godnym przyjęcia implantem. Ale nie muszę ci przynajmniej za nic dziękować. Bo to implantowi się dziękuje, jeśli już się przyjmie...  A jak się nie posuniesz trochę do przodu za trzydzieści osiem lat, to cię kometa trafi (co pozostawiam już bez "kometarza"). Obcy Pasażer.