W radiu rozbrzmiewały właśnie pierwsze akordy popularnego w tym
sezonie przeboju „A Lesbian Girl”. Nie mogę sobie jednak
przypomnieć nazwy zespołu, który go nagrał. Lekko zachrypnięty,
pełen neurotycznego napięcia głos wokalistki i jej głęboko
dramatyczny sposób śpiewania sugerują pewnie jakieś wątki
autobiograficzne w tej piosence.
„Don't look at me so sad, don't need
Don't wanna see your fuckin' tear like pearl
Have much more fun with your filth' friend
You sleazy piece of shit
I'm a lesbian girl...”. Zresztą, wszyscy miłośnicy zespołu
interesują się żywo prywatnymi sprawami poszczególnych członków
grupy, która nagrała jeden z najbardziej skandalizujących utworów
muzycznych ostatnich lat. Aha, przypomniałem sobie – Down The
Rabbit-Hole. Zespół może się nazywać, jak tam chce. Jeśli tylko
gra dobrą muzykę, słuchacze przyjmą nazwę ot tak, po prostu i
nie będą się raczej zastanawiać, dlaczego Alicja spróbowała
zerknąć do wnętrza królika, co znacznie zniekształciło
rzeczywistość. W ogóle królik, zwłaszcza biały, wygląda od
środka dość psychodelicznie, choć niewiele osób, wśród których wcale nie pragnąłbym się znaleźć, dałoby się uwieść tym widokiem. Wolę oglądać łąkę,
zanim trafi do króliczego układu trawiennego, rozświetloną
słońcem. I w ogóle pewnie wszelkie enzymy i brak dostępu światła
powodują, że łąka staje się mroczna i złowieszcza. Nie wiem.
Postanowiłem raczej nastawić radio na inną stację, mimo że do
następnej stacji jeszcze daleko, daleko... Kiedy pociąg rusza, po
wewnętrznej, introwertycznej stronie szyby dostrzegam swoje odbicie
– może przez to, że swoim nieruchomym umiejscowieniem kontrastuje
z coraz prędzej przemieszczającym się za oknem krajobrazem. To
zupełnie jak w moim Ośrodku Starzenia Się, w którym przebywam
przymusowo, pozbawiony lekarstw, które, jak się okazało, są
całkiem nieskuteczne. Do dziś poszukuję bodaj placebo. Kiedy
wyglądam przez okno Ośrodka Starzenia Się na moje przerażone
odbicie w szybie pociągu do następnej stacji, gdzie być może coś
nowego da mi chwilę zapomnienia o tym, na co patrzę teraz, widzę
po wewnętrznej, jeszcze bardziej zamkniętej, stronie szyby to samo
powielone odbicie mojej przerażonej twarzy. I wciąż wierzę, że
gdyby udało mi się spojrzeć na siebie z zewnątrz, ujrzałbym
prawdopodobnie uśmiechniętego z zadowolenia beztroskim życiem
dwudziestolatka, który wygląda przez okno swego pięknego
wypoczynkowego ośrodka jedynie na kilkanaście - uwodzicielsko
puszczanych perskich oczu kota - który gibko przechadza się
właśnie, jak zwykle, po płocie i robi mi tym wciąż nadzieję na
urocze rendez vous. Vous le vou avec moi? Tenże płot odgradza mnie
od prawdziwego świata, do którego zawsze czułem dystans i niechęć,
a mimo to pociąg, który chyżo mknie do następnej stacji. Właśnie
śpiewał dla państwa Franz Ganz-Egal piosenkę „Sag mir nicht
immer Blabla”. Tymczasem w Amazonii dwie odurzone magicznymi
grzybami anakondy porwały syna wodza plemienia przechrzczonych na
gnostycyzm kanibali i zażądały okupu w postaci jego córki.
Wszystkiemu winne było, jak się okazuje, zwykłe radio
tranzystorowe, które z okazji nadejścia XXII wieku w kalendarzu
azteckim zrzucił do dżungli przelatujący meteoryt, którego
przybycie zapowiedział ponad 450 lat wcześniej Nostradamus. A było
to tak: leci, leci, patrzy – dżungla dzika jak chupacabra, w
środku prymitywne stwory naparzają dzidami w kierunku tubylczej
fauny, a wokół czysta, nieujarzmiona nieświadomość dziejów. I
do tego nawet kilkuletnie gamonie palą skręty z jakiegoś listowia,
mlaszcząc przy tym z zadowolenia. A nie mają najświeższej
bielizny i najświeższych wiadomości z kraju i ze świata. Więc
zrzucił ten tranzystor. I poleciał dalej w nadziei, że uda mu się
może wpaść na małe co nieco do króliczej dziury. Właśnie
opodal zbierał grzyby miejscowy szaman w hitowej przepasce z włókna
agawy na biodrach, gdy patrzy – coś łyska spod świętej liany i
ma taki seksi wihajster z przodu. W życiu by nie pomyślał, że to
wyprodukowały Chiny ze specjalistycznego, radioaktywnego ebonitu,
żeby był lepszy odbiór i żeby Japończycy tego nie kupowali, bo
jen i tak Chińczykom sam spada na giełdzie w Szanghaju. No i
podniósł ostrożnie szaman radio, mamrocząc bałwochwalcze androny
i poprztykał w ten wyłupiasty dynks. Jego szamański bezzębny
śmiech, jak wilgoć przepełniający dżunglę, przerwały trzaski i
szumy z dziwacznego puzderka. Jak się nie przestraszył! Że to duch
kurary próbuje przedostać się przez otwarty właśnie portal w
amazoński wymiar. I uciekł, pozostawiając również furę
zebranych wcześniej grzybów. Zamieszanie zwabiło dwie anakondy,
przebywające w tej okolicy na wczasach, żeby odpocząć od zgiełku
wielkiej rzeki i panującego tam pośpiechu. Naprawdę – jak
piranie szybko jedzą – to strach! A anakonda nie ma się do czego
spieszyć – ma cały długi przewód pokarmowy. No i gdy się
trochę pokręciły przy sprzęcie, włączyła się jakaś muzyka
nie z tej dżungli. Przy okazji wrzuciły coś jarskiego na ruszt z
regionalnej kuchni – znaczy grzyby. Podciągnęły nieco balans, bo
po dwóch kwadransach zaczęło robić się sympatycznie i
nastrojowo. Przypłynęły pingwiny z Madagaskaru łódką Bols i
przywiozły markową brandy. Jesienny wiatr przywiał liście koki z
dalekiego Peru, a wiadomo, że nic tak pięknie nie dmucha, jak
peruwiański wiatr w piszczałki fletni pana, wypełnione po brzegi
poświatą zorzy polarnej. Następnie kaczor Donald zrobił striptiz
i zamienił się w bociana, co nie zmieniło jednak faktu, że dostał
w dziób, gdyż zwyczajnie nie miał fajek. Pojawiły się dwa
pancerniki – syjamskie siostry – z których jedna - przed zmianą
płci nazywała się Potiomkin, jakiś przedstawiciel firmy
budowlanej z Ekwadoru, który twierdził, że u nich wszyscy mają
równo pod sufitem ze względu na przebiegający przez cały kraj
równik, a potem Montezuma II powiedział wiersz okolicznościowy:
„Prrrr, prrrr, słój szklany koniu mój
Przysiądź sto chwil bez liku tu na zadzie,
Niech koń na grzbiecie się kobiecie
Nie zdradza skąd swąd lecz krowy dój
Słój cały w czekoladzie
Grzdyl tęgi w pręgi kłębi się w twym kłębie
Wysoko kijem w oko sięga
Twa krągła obłędna potęga”,
po czym zapytał bezceremonialnie, o czym był wiersz. Ale niestety
nikt już za bardzo nie kojarzył, bo myśli zaatakowały naraz
niczym piranie – wszystko - co pomału stawało się zbyt dziwne,
żeby było prawdziwe. Więc obżarły prawdę z dziwności i został
sam nagi, jak szkielet, głód, ponieważ anakondy muszą zjeść raz
w tygodniu coś konkretnego. A właśnie wyostrzone do niebotycznej
skali zmysły wyczuły, że jakiś apetyczny posiłek porusza się w
oddali w krzakach. Został doń wrzucony niedawno syn wodza
wegetującego w pobliżu plemienia, aby przeżył (wszyscy –
zwłaszcza wódz i jego syn - mieli taką nadzieję) obrzęd
inicjacji. Według pradawnej tradycji - związanego młodzieńca
zostawia się w dżungli - aby przemyślał dobrze, co chce w życiu
robić, jaką szkołę życia wybrać, jakie studia i z czego chce
mieć zaliczenie oraz tym podobne sprawy. Czy przyszła żona ma mieć
grube łydki i dużą głowę, czy szczupłe łydki, a głowę
zmniejszy się potem, mocząc przez jakiś czas we wrzątku. Gdyby w
trakcie przemyśleń zaatakowało jakieś zwierzę, co jednak czasem
w dżungli się zdarza, należało wypowiedzieć kilka magicznych
przekleństw, które szaman po grzybach rzucał tak często, że
wszyscy w wiosce znali je na pamięć. Żeby jednak przekleństwa
działały na węże, trzeba wypowiedzieć je niskim głosem.
Tymczasem syn wodza nie przeszedł do końca mutacji. I dlatego
został schwytany przez dwie anakondy. Co dwie anakondy, to nie
jedna. Kiedy podpełzły do wioski, od razu spostrzegły piękną
córkę wodza... Miała fryzurę stylizowaną na gniazdo szerszeni,
skórę niczym błotne moczary w letnie popołudnie i co
najważniejsze, odchrząkując flegmę, wydawała zmysłowe
infradźwięki...
W radiu, z którym anakondy nie mogły się rozstać, rozbrzmiewały
właśnie pierwsze akordy popularnego w tym sezonie przeboju „A
Lesbian Girl”...