Licznik
niedziela, 31 stycznia 2016
Strawberry fields forever
Kiedy dziś rano
wychodziłem do sklepu po zapałki, podjechała na pobliski parking
czarna limuzyna. Wysiadło z niej i podeszło do mnie dwóch rosłych
mężczyzn o wyglądzie nie tolerującym sprzeciwu. Jeden z nich
wyjął zza pazuchy pękatą kopertę, na tyle obcisłą, że
nominały banknotów wybrzuszały papier. Zdziwienie pomieszane z
lękiem nieco mnie sparaliżowało, w każdym razie na tyle, że
nawet nie śmiałem zapytać, o co chodzi. Na szczęście ten drugi,
z krzywym zębem, bo nie nosił chyba wcześniej aparatu, za to zdaje
się bardziej intelektualnie rozgarnięty, zaczął rozmowę:
- Są ludzie, którzy
potrzebują pana pomocy. Był wyraźnie zmieszany i odwrócił na
chwilę głowę do tego pierwszego, po czym wyartykułował szeptem
przez ten krzywy ząb: „Ku*wa, ty to miałeś mówić!”. Niemniej
natychmiast wrócił do swojej poprzedniej kwestii: - Pan jest, zdaje
się, mocno zdystansowany do nowych okoliczności, więc wypowiedź
pańska powinna być poczytana jako w miarę wiarygodna (przewrócił
oczami, wzdychając, co nadało temu krótkiemu interludium
odpowiedniej powagi, po czym kontynuował) - Artykuł trzeba napisać
i zamieścić gdziekolwiek. Ma być optymistyczny. Że jest dobrze, a
będzie jeszcze lepiej... - Ale – przerwałem – ja jestem nikim!
Kto się będzie z moją opinią liczył!? Garstka znajomych pomyśli,
że po dwudziestu pięciu latach pracy mam oczekiwane przez wielu
odchyły od azymutu. Że pytali już o mnie w wydziale geodezji.
Obydwie persony wydały się absolutnie spokojne i przygotowane na
taką reakcję. - Nie czujesz tego zapachu? Może nadjechaliśmy od
zawietrznej strony!? – zapytał mnie per „ty” ze
zniecierpliwienia i poirytowania ten pierwszy i podetknął mi pod
nos kopertę. Istotnie, jej zawartość pachniała świeżą operacją
bankową, banknoty przylegały też do siebie bardzo ściśle, co
sugerowało, że nie były praktycznie wcale w obiegu. - Domyślam
się – odrzekłem – że niezręcznie byłoby mi odmówić
przyjęcia „zlecenia”... - Tak właśnie Sokrates działał –
zwrócił się do kolegi gość z pękatą kopertą – zadawał, po
prostu, właściwe pytania! Po przyjęciu koperty wróciłem czym
prędzej (nawet bez zapałek) do domu i zabrałem się niezwłocznie
za pisanie tekstu...
STRAWBERRY FIELDS FOREVER
Spotkało się dwóch
nieboszczyków, choć wcale nie byli umówieni. Jeden pyta: - Jak nie
żyjesz? - A dziękuję, świetnie, nie mogę narzekać – odpowiada
ten drugi. Sprawy zarówno doczesne, jak też te w późniejszym
terminie, są dość umowne. Niewymownie. Nie wystarczy się nie
jąkać i nie seplenić. Umowa żadna nie została nigdy spisana ani
na wołowej skórze, ani czytelnym drukiem. Może dlatego, że w
największym łbie się - tak czy owak - nie mieści. Wszystko ma
bowiem swoje granice. Niektóre rzeczy graniczą z absurdem, Polska
zaś, prócz kilku nieistotnych krajów, które mogłyby równie
dobrze leżeć na wznak na tapczanie i pochrapywać, także z
Bałtykiem. Jest to dość płynna granica, ale to i tak lepiej, niż
by miała być w sprayu. Co kraj, to obyczaj, a gdy ludzie
nieobyczajni, to wszystko wokół obraca się w perzynę. W
przybliżeniu czterdzieści pięć stopni na tydzień. W niedzielę o
dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dziewięć przychodzi agent
rozrządowy i przekręca korbką. Na szczęście płacą mu nie od
przekrętu, tylko z góry na dół. Nie ma potrzeby, żeby robić z
tego powodu jakieś wyrzuty. Ludzie nie chcą krytyki i wolą być
bezkrytycznie uszczęśliwieni jej brakiem. Zresztą, prawdziwa
perzyna krytyk się nie boi, więc nie ma strachu, z czego można się
najwyżej strasznie cieszyć. Jest takie miasto – Cieszyn –
najbardziej cieszyńskie z przedgranicznych miast. Skrajnie
optymistyczne, zwłaszcza na obrzeżach. Teoretycznie powinna tam być
najbardziej radosna infrastruktura, ale z Cieszynem jest na razie
prawdopodobnie tak, jak z wentylacją – żeby działała, nie
wystarczy zamontować tylko wentyl, musi być cały wentylator. Być
może właśnie z powodu wentylatora wszechświat rozszerza się w
opasłych umysłach ścisłych, jednocześnie Ziemia kurczy się w
chłodnej emocjonalnie atmosferze bilateralnych stosunków, powodując
potworne ciśnienie, żeby się prztyknąć gdzieś któregoś dnia w
odległej galaktyce z obcymi, którzy mają nawet w paszczy
nieziemskie lubrykanty. Pobiegnijmy tam wszyscy psim swędem, gdzie
miłość wypływa prosto z serca, gdzie wiara kwitnie niczym białe
łany kalafiora a czterech jeźdźców złudnej nadziei pędzi z
prędkością światła, zamieniając Mleczną Drogę w gorący
budyń. Pobiegnijmy tam, trzymając się za co się da w biegu
złapać. Wetknijmy kwiaty w lufy naszych spojrzeń! Co nam szkodzi!?
Nic nam nie szkodzi. Od tego w końcu jest ministerstwo zdrowia, żeby
rządzić powszechną krzepą społeczeństwa. Nawet kościelny
chodzi uśmiechnięty, gdy organista porusza anielskie wątki. Choć
ich nie pojmuje do końca, stara się być czujny. Gdy rozum nie śpi,
by spać mogło coś, to są zwyczajne dzieje. Historia tocząca się
głazem Syzyfa. Ale jak tylko ciut odpuszczamy, emisariusze Lucyfera
gaszą światło i ostrzą sobie kły na ludzkie dusze. Chyba, że
ktoś jest bezduszny, wtedy zajmuje się nim emisariusz na diecie,
który zjadł już wcześniej zęby na chomikach. Obiecajmy sobie
jedną choć cacankę - z czystego piękna utkaną. Że, na przykład,
jak nas jednak ostatecznie z ziemskiego padołu wypróżni, to będzie
zdarzenie dla obcych wiekopomne, bo będziemy mierzwą pod pola
truskawek forever, żeby nimi można było udekorować budyń.
Subskrybuj:
Posty (Atom)