Licznik

środa, 10 października 2018

PENTAGRAM

1. Pierwsze zamieszki były za Mieszka I. Ci, którzy zamieszkiwali tereny mu podległe, często trzymali się za mieszki, żeby im denarów nie kradli poganie, którzy nie znali, co siódme przykazanie. Potem gdy wynaleziono kieszenie przy spodniach, wtedy już na chrześcijańskich złodziei mówili „doliniarze”. Brakło rymu, ale nie szkodzi. Widocznie gdzieś zaginął. Potem zamieszki zyskały w naszym kraju na innym znaczeniu, którego źródłem były różnice w skali dobrych intencji wprowadzania powszechnego dobrobytu. No i mocno zaostrzone krawędzie w relacjach plemiennych. Czyli za mało w mieszkach uczciwych obywateli, a za dużo u nieuczciwych. Norma. Od czasów Mieszka I.

2. Ludzie kłamią różnymi językami. Na przemian, lub też czasem się przekrzykują jednocześnie. Nawet w jednym i tym samym kraju. Szwajcaria na przykład. Przykładów lepiej nie dawać, chyba że za pieniądze. Taką mają politykę. A w innych krajach - trochę na północ – zdarza się, że krzyczą kłamstwa tylko w jednym języku - ale za to jakie napuszone dyrdymały! Dodatkowo w obraźliwych narzeczach. Dajmy na to jeden mówi, reszta słucha. Bardzo rzadko. Co z tego, że niby kultura, skoro każdy może słyszeć co innego. I nie tak, że trochę zniekształcone przez wymowę, tylko cała wymowa inna! A gdy się okazuje, że ten, co akurat aktualnie nakłamał, to coś jeszcze zupełnie innego miał na myśli, wtedy z reguły wszyscy się wzajemnie frustrują, że na niwie kłamstwa nie osiągnęli jeszcze wymarzonej wirtuozerii i dopiero wyzywają się od kłamców, a potem najchętniej tarzaliby się w nienawistnych uściskach albo wysyłali nawzajem tanimi liniami na antypody. No nic. Trzeba to przeczekać, otrząsnąć się, zakasłać, kichnąć na to i splunąć przez lewe ramię trzy razy. Może to i zabobon, ale czasem działa. Tak fifty-fifty. W porównaniu do gier losowych, szanse wręcz ogromne. Wiara w ogóle ważna rzecz jest. Z tym że Świętowit już jest passé – gdzieś tak po chrzcinach w 966 okazało się, że był za cienki. A konkurencja miała ogromną siłę przebicia. Naopowiadali niestworzone historie. Coś tak najogólniej o nagrodzie w innym wymiarze, którą niby łatwo otrzymać, ale trzeba wpierw umrzeć, żeby tam się dostać. A w tym naszym, człowieczym wymiarze wystarczy być dobrym. Uuuuua! Szaleństwo. Świętowit tego wszystkiego nie miał w ofercie, zdaje się. Bo to - tak szczerze – mało realne. Ale jakoś zadziałało i dotąd działa. Przecież prawie każdy wierzy, że jest w sumie dobry. Jest dobrym kucharzem, dobrym menadżerem, dobrą matką... Dobrym oszustem matrymonialnym, dobrym płatnym zabójcą... Cała paleta barw z krwi i kości. We własnych przekonaniach zasługują oni wszyscy na nagrodę. Ewentualnie jeśli coś nabroili, muszą troszkę poczekać, aż wykonanie kary się przedawni. Nie ma co komentować, szkoda czasu. Fal radiowych też nie widać, a są. Czary mary – jeden taki nadaje i nadaje bez ustanku. Tłumaczyli mu już dawno temu, co to jest ustanek, ale najwidoczniej nie zrozumiał. Pewnie czucie i wiara silniej mówią do niego niż zdrowy rozum i przyzwoitość, bo wierzy w rzeczy widzialne – czyli pieniądze, które znacznie czuje - oraz niewidzialne, czyli fale radiowe, które potrafią dać niezłego czadu, gdy się jeszcze namiesza w eterze. I on o tym wie. Wypada dorosnąć do czasów, w których się żyje, tymczasem jego słuchacze już dawno osiągnęli wiek emerytalny, już nie rosną i od tych fal radiowych płaszczy im się ziemia. A w „3D” mają tylko wykupiony grobowiec, to jak nie tęsknić za głębszym wymiarem!? Aż się chce wierzyć w tę nagrodę! Pośmiertnie również można dostać medal. Radości potem nie ma końca.

3. Jest coraz mniej fajnie. Sprawa została już rozdmuchana. Sam widziałem, jak kilku dmuchało tę sprawę. I jest już prawie jak w Holandii. W kwestii depresji oczywiście. Bo pozostałe sprawy jakoś nie. I to bez „prawie”! Poza tym partyjniacy – od tej partii, która jest, jak się ogłasza, z narodem – mają zawarte umowy, wprawdzie tylko „na gębę”, ale zawsze coś - z Janem Pawłem II i resztą błogosławionych i świętych oraz z Matką Boską, która Polskę wzięła w ogóle w opiekę. Dała się ubłagać, a Chrystus zasiadł na tronie. Zgodził się, bo widocznie mu się nasz przepiękny kraj nagle spodobał i doszedł do wniosku, że Unia Europejska jest dla nas za słaba. Że już dosyć tysiąclecia z haczykiem kłopotów i ktoś mógłby wręcz pomyśleć, że Bóg Ojciec nas mniej miłuje. Zatem on nas wesprze w dowód miłości. Ale najbardziej niepokojący jest ten haczyk, „kiedy my żyjemy” (koniec cytatu). Jednak oficjalnie inne kraje nam nieludzko zazdroszczą, że nimi takie szychy nie przewodzą. I błąkają się po swoich pustaciach w poszukiwaniu sprawiedliwości. Za to nasi obłąkani w procesie podnoszenia się z kolan są mniej więcej w dwóch trzecich albo trzech czwartych stanu homo erectus. Aliści jak już się do końca podniosą, to się może okazać, że żeby być całkiem na równi z innymi, potrzebny będzie jeszcze taborecik. Co tam, przecież będą sobie pożyczać od prezesa najwyższego... Nie wiadomo również, jak blisko prawdy już doszli i czy prawda przed nimi nie uciekła, gdy ją chcieli obmacywać, jak się trzyma ten silikon, którego nawtykali. Ale mają za to fajowe logo z głową orła. Nikt nie wie, gdzie jest reszta tego orła – pewnie gdzieś baraszkuje ze swoją reszką. I ja się obawiam, że teraz godło Polski trzeba będzie zmienić – no bo jak – orzeł z odczepianą głową? To jakieś niepoważne. No chyba, że oni mają głowę swojego orła z jakiejś własnej hodowli. I tego orła legalnie wypatroszył minister środowiska – rzekomo na życzenie jakiegoś domniemanego suwerena, który do tego wcale nie jest ornitologiem.

4. Jeśli ktoś naszym zdaniem nie zasługuje, by oddychać mieszaniną azotu, tlenu i paru innych gazów, zawartych w ziemskiej atmosferze, podłożenie mu świni wydaje się całkiem logicznym rozwiązaniem. Nie tylko na drodze zawodowej kariery, lecz przede wszystkim na drodze do lepszego samopoczucia i doświadczenia sprawiedliwości. Przykładowo złożenie donosu, zwłaszcza z anonimową życzliwością, może człowiekowi poprawić nastrój o 30-40%, zależnie od sprawności neuroprzekaźników oraz stopnia antypatii w stosunku do osoby, na którą złożyliśmy donos. Tak dowodzą badania. Natomiast zawiadomienie sygnowane naszymi personaliami potrafi wzmocnić samopoczucie znacznie bardziej, o ile wiąże się również z konkretną gratyfikacją w formie awansu, podwyżki, nagrody lojalnościowej... Należy dodać, że jeśli ktoś wcześniej nie pomyśli i potem myśli nie po myśli, to sam sobie jest wilkiem. Ten baran w ludzkiej skórze. Może trochę żal na niego donosić, ale trzeba się zmobilizować, żeby nie folgować słabościom. Siłę w sobie trzeba wzmacniać i poczucie patriotycznego obowiązku. Ale na Polskę donosić, że tu z koziej dupy próbują zrobić propagandową tubę, to niecne i haniebne!

5. Nie musisz, Czytelniku, zgadzać się ze mną. Jeszcze zanim przeczytasz, już nie musisz. Ale za to z drugiej strony na fali Twojego hejtu mógłbym nauczyć się surfować i byłoby Ci troszkę przykro, że nie dość mnie zdołowałeś. Ojej! Może też (z trzeciej strony) prawdopodobnie lepiej by było zachować milczenie. Żeby zwyczajnie mieć bez wysiłku świecki spokój. Ale prawdopodobnie niedługo taka wersja spokoju będzie niekonstytucyjna i anty-polska. Poza tym milczenie teraz byłoby zbyt poprawne i nieodpowiedzialne. Bo milczenie, jak mawiają od niepamiętnych czasów, jest oznaką zgody. W tym przypadku na nadto karykaturalne rzeczy podobieństwo do prawdy. Karykatura prawdy zamiast śmieszyć, bardziej budzi grozę. Podobieństwo do prawdy w karykaturalnej formie jest nieestetyczne i nieetyczne z natury rzeczy. Która ma przecież naturalny kształt, a człowiek chałupniczo coś wyrabia, stwarzając jedynie własne, podobne do prawdy rękodzieło. Jednak próbuje nieustannie to ulepszać i to go bardziej uczłowiecza. Jeśli więc byłoby więcej śmiałych, lecz rozsądnych kroków w przyszłość, która z tradycji czerpie to, co najwartościowsze, odrzuca zaś zbędny, obumarły balast, żeby idąca za tym zmiana była (naprawdę) dobra, nie byłoby po co pisać tego tekstu. Gdyby było mniej żałosnego patosu - pożal się Boże - z płaczem w koronie za przeszłością wielką a świetlistą, której nie ma i już nigdy, przenigdy nie będzie - jeśli sami - narodowo nabzdyczeni zasiądziemy wypięci dumnie na swoim przaśnym gumnie. W konserwie polskiej w sosie własnym z chowem wsobnym. Chyba że otworzymy sobie po prostu kilka kopalni złota, dokąd będzie można przyjść ze swoją łopatką. I które będą otwarte całodobowo poza niedzielami. I trzeba je będzie wykopać dość blisko wychodka. Bo nam niedługo potem ze szczęścia zaczną puszczać zwieracze. Piękna jesteś Polsko... Ale za zachodnią miedzą jest kilka jeszcze piękniejszych krajów, a tobie przydałby się spory lifting. Piękna jesteś Polsko. Dlatego myślisz, że znów wszyscy chcą cię rozebrać. A niedługo sama możesz pokazać goły tył.

sobota, 4 sierpnia 2018


Czarny cylinder


„Łatwiej uwierzyć w kłamstwo niż w prawdę”.
Agatha Christie (z książki „Dziesięciu Murzynków”)




Na początku było zero. Dokładnie o północy, nawet nie patrząc na zegarek, bo po co zegarek do jednej godziny. Zresztą i tak byłby przezroczysty i nic nie byłoby widać, bo kolory powstały później. Przykładowo brąz narodził się dopiero w epoce brązu i wtedy powstawało też, gdzieś koło środy - środowisko nienaturalne człowieka. No chyba, że byłby to zegar biologiczny. Jeszcze bez baterii. Tak więc północ w niepokojący sposób nie mijała nie wiadomo jak bardzo długo, bo czas zaczynał dopiero prawdopodobnie raczkować. Może go w ogóle jeszcze nie było. Nie dowiemy się raczej, bo potem, gdy się już na dobre rozbrykał, zero zaczęło się starzeć i teraz już niewiele pamięta. Na memuary nie ma co liczyć. Niemniej wszyscy wiedzą chyba, jak trudno po ciemku znaleźć włącznik światła, zwłaszcza na czworaka. A w owym pierwotnym „bezczasie” zero jaśniało swoim własnym zerowym blaskiem. Najpewniej miało osobne zasilanie. I panowało niepodzielnie i wszystko było zerem. Bezwzględnym, wyrachowanym, kompletnym i skończonym. Ach, jakież ono było dobre! Jak pączek oblany czekoladą. Gładkie, okrągłe, z dziurką w środku. Miało nieskończony potencjał. Cierpliwe nawet bez nachalnego przecinka przy potencjalnej całości, póki nie nabierze właściwego znaczenia i wartości dodanej dzięki taniej sile roboczej z Bangladeszu. Był to „okres” niewątpliwej prosperity zera, choć z naszej perspektywy można powiedzieć, że było nieco drętwo – szczególnie dla kogoś, kto lubi, jak się coś dzieje. Zero miało swój dźwięk słyszalny jedynie w jego wnętrzu. Powstał on dzięki sile napięcia delikatnej obwódki, ale oczywiście zanim jeszcze doszło do jednorazowego aktu zabrzmienia. Można zatem powiedzieć, że dźwięk ten opierał się na samej intuicji. - Oto jestem – powiedziało zero samo do siebie. I jakoś nie chciało mu się potem dłużej gadać, bo z kim? Nikomu za to nie przeszkadzało, nie zawadzało o nic rogiem. Na samą myśl o tym, że mogłoby być np. chusteczką haftowaną, resetowało się. Choć róg obfitości – czemu nie - całkiem kuszący. Nie było wtedy monitoringu, lecz nasza głęboka wiara może dać całkowitą pewność, że tak było. Tym bardziej, że prawdy i tak nie poznamy za życia. A potem się zobaczy. Jeśli coś będzie widać. I akurat będzie to prawda. Rzecz jasna to tylko całkowicie pewna hipoteza, niepoparta nawet głupim domysłem, że zero w ogóle istnieje poza ideą. I że istnieją też domniemane wartości ujemne, których nie można niczym namacać, chyba że mają postać długu pieniężnego, wtedy to one nas mogą namacać. I to dość dotkliwie. Niestety świat nie pozostał doskonały, bo zero nie mogło znieść doskonałości, której nikt nie składa hołdów ani ofiar, toteż ze środka tego zera, jak z czarnego cylindra, po pewnym czasie wyskoczyły jakieś lizusowsko-wazeliniarskie cyfry, w dodatku arabskie, które nawet ortodoksyjni Żydzi musieli przyjąć i z nimi współżyć. Może się od tego w głowie pomieszać jak cement w betoniarce. A potem związać na amen. I wszystkie te cyfry najbardziej pragnęły kolejnego zera niczym substytutu matki - wręcz obsesyjnie. Rzecz jasna po prawicy, bo w takiej konfiguracji bez niego były gówno warte, a z zerem po lewej stronie jeszcze mniej niż gówno i to po cenie czarnorynkowej. Tak narodziła się koniunktura. Ponieważ człekokształtnym na zerowym etapie rozwoju zero zbyt trudno było wymówić, a co dopiero zrozumieć, najbardziej człekokształtny umysłowo osobnik odczytał je jako głoskę „o”, wymachując przy tym równie wymownie górnymi kończynami, którymi dopiero co puścił się naszej pragałęzi. Więc to nieprawda, że ludzie byli u zarania swych dziejów kompletnymi analfabetami. Inna sprawa, że każdy od początku miał prawo do własnej interpretacji – jeden jako potwierdzenie oczekiwań, drugi jako wyraz zdziwienia (to już dwie jedynki do tego zera, a gdyby stworzyły związek partnerski, to nawet dwójka, która i tak jest liczbą pierwszą). Ale przecież głoska to jeszcze nie żaden wyraz, chyba że lekko upośledzony. Tylko nawet czort nie wie, jaki. Bo jak by wiedział, z pewnością by to wykorzystał i stworzył jakąś przekorną alternatywę przekornie stwórczym słowem. I nie musiałby zaczynać od zera. Nawet by już nie mógł, bo zero nie chciałoby mieć z nim nic wspólnego, z jakimś plagiatorem, poza tym było już od początku, więc musiałby je najpierw cichcem podmienić - chyba na chińską podróbkę, bo na co. A potem skołować nową płaską planetę, wokół której kręciłoby się jakieś słonko, a przecież nie wynaleziono jeszcze koła. To dziwne, bo od początku było zero na wzór, ale oczywiście najciemniej pod latarnią. Czyli że przynajmniej jedna latarnia musiała już wtedy być. Ludzie musieli tylko wynaleźć do niej koło, żeby np. było wiadomo, co znaczy „koło latarni”, choć wystarczyło je zwyczajnie odkryć, np. dopływając z nieznanym nikomu żeglarzem Krzysztofem Kołombem do nieznanego nikomu jeszcze Kołobrzegu, dokonując przy tym konkwisty polskich Indian. Tymczasem my i tak po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy, że żyjemy najprawdopodobniej w alternatywnym świecie równoległym, czy nawet prostopadłym, gdzie dla niepoznaki stwarzane są od czasu do czasu „niepozory” dobra. A tak prawdę powiedziawszy to niekontrolowane wykwity i wybroczyny wariackiego umysłu w całkiem złym stylu z jakiegoś kreacjonistycznego „second handu”... Zachodzi taka możliwość. Ponieważ niewiele w ogóle wiemy. Za to nie wiemy bardzo dużo i nie jest to akurat nasz atut, bynajmniej. Wszystko z założenia na początku było dobre, bo nie było zła. Ale co to za życie!? Zero seksu bez ograniczeń, zero narkotyków, zero rock and rolla. W ogóle Genesis to z początku jedna wielka propaganda sukcesu wymiaru sprawiedliwości. Niby wiadomo, że po ciemku też może być fajnie, ale w dzień za to jest mniej kradzieży. W nocy się śpi, śniąc o tym, co ma się ziścić w dzień. Chyba, że ktoś kradnie sny, to musi pracować na nocną zmianę. Albo gdy chce poustawiać coś po swojemu (to chyba aluzja jakaś jest). Zło wzięło się, Bóg wie skąd, bo piekła przecież jeszcze wtedy nie było. Może ewentualnie mrugała z popielnika jakaś mała iskiereczka. W każdym razie Genesis o tym nie wspomina. Wiadomo tylko, że do pierwszego grzechu nakłonił grzechotnik. Tyle, że zamiast jadu w gruczołach produkował protoplazmę współczesnej akwizycji. I po prostu piekielnie się nudził. Można owszem oglądać pszczółki i motylki, gdy one gdzieś tam ze sobą niewinnie się zabawiają, ale do zbiorowej ekstazy potrzebna jest jakaś pełnokrwista corrida, gdzie czasem byk lekko człeka draśnie, czy troszkę poturbuje. To jest ten element pocieszenia, że innym też się zdarza popełniać błędy. I że ten, co wylazł na arenę – niby już nie dziecko, a dalej głupi. I do tego ubrał się jak jakiś pajac, a nieźle by było samemu tak wyglądać. Z punktu widzenia grzechotnika byliśmy idealnym targetem – dwoje naiwnych gołodupców bez szkoły elementarnej. Do tego wszystko wtedy było pierwsze, więc grzechotnik był wężem (opatrzności) pierwszego kontaktu i bez problemu mógł udawać, że świadczy dwuosobowej ludzkości pierwszą pomoc. Potem już nie potrzebowaliśmy w tej kwestii niczyjej pomocy. Sami dawaliśmy sobie radę. I tak najbardziej spektakularny jest chyba wybuch wojny, który nie jest szczególnie niespotykanym zjawiskiem, bo ludzie z założenia się ze sobą nie zgadzają. Każdy chce sobie czynić ziemię poddaną po swojemu i na swoich warunkach, nawet na zwolnieniu warunkowym. Tymczasem ci wszyscy, którzy chcieli kiedyś być równi, gdy już mniej więcej się zrównują z pozostałymi, to im się na równinie przestaje podobać i zaczynają bredzić o szczytach i nizinach, szczerbach w genotypie, odcieniach ludzkiej tapicerki i rosyjskiej ruletce w służbie rozwiązywania fundamentalnych problemów egzystencji. O cenach za posiadaną baryłkę, uncję, za pomysł na ostateczne rozwiązanie, które nic nie ma wspólnego z porodem, raczej wręcz przeciwnie. A ten, jak mu tam – narrator – to mógłby też pomóc i coś epickiego dorzucić ze szczegółowym opisem, za co Sodoma i Gomora uległy drastycznej likwidacji. Ku pokrzepieniu serc entuzjastów cnót wszelakich, których wzornictwo jakoś się masowo nie rozpowszechnia... Narrator to cwaniacka postać w tekście, co szpanuje znajomością ze wszystkimi bohaterami i wiedzą a la paparazzi. Zazwyczaj chroni go ustawa o ochronie danych osobowych, żeby za swoje nieopanowane paplanie nie spotkała go krzywda. Z reguły jednak nie mówi wszystkiego (chociaż strasznie go jęzor świerzbi), przez co pozwala złaknionym czytelnikom tego i owego się domyślić. Chyba że to reportaż, albo czytelnik jest wybitnie tępy. Zatem – dla tych mniej domyślnych czytelników – to ja jestem narratorem w tym tekście i na mnie spoczywa przykry obowiązek opisu wydarzeń we wspomnianych wyżej miejscach owianych pustynnym piaskiem, swądem zgliszcz i mroczną legendą. Opowieści o nich przekazywane z ust do ust metodą kropelkową dostarczały przez wieki treściwej paszy dla koszmarnych wyobrażeń słuchaczy w każdym wieku, bo nie były z jakichś powodów przeznaczone wyłącznie dla dorosłych. Żyło w Sodomie i Gomorze bractwo hardcorowej orientacji, które uważało zwykłą uprawę roli i hodowlę trzody za zajęcie dla posuniętych w niedorozwoju ciemnych żłobów. Spożywali więc zdziczałe lub modyfikowane genetycznie afrodyzjaki, po których rozpoczęli ranking eksplorowania liczb nienaturalnych oraz wszelkich naturalnych otworów znanych w przyrodzie, z wyjątkiem czarnej dziury, tylko dlatego, że nie mieli dokładnej mapy i na tyle bujnego przyrodzenia, żeby się także i do niej dobrać.. Dzieci nie bawiły się w in vitro, bo były pod tym względem nieuświadomione, nie miały bajek bez przemocy ani blokady na porno, no i po ulicach nie jeździła czarna wołga. Dorośli natomiast nie znali co prawda coffee shopów ani kuracji odwykowych, ale też wszystko można było legalnie przemycić albo zdobyć, zabierając komuś, kto to miał i akurat było mu mniej potrzebne. A potem zawsze można było przecież obiecać, jak po zwykłym odwyku, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Notebooki były bez klawiatury i miały gliniany monitor, tak że hackerzy nie musieli się nawet nigdzie włamywać. Mieli fajrant i czytali gliniane gazety, które były podobnie sformatowane i tam też były wszystkie dane dosyć kruche. Rodzinne obiady polegały na tym, że najpierw jedzono dziadków, bo im się szybko kończył termin przydatności do spożycia, na deser rodzice jedli dzieci, najchętniej niemowlęta. Zwykle jakieś niedojedzone po ciężkostrawnych dziadkach starsze dziecko przeżywało, aby móc w miarę szybko, zwyczajem rodziców, dokonać tzw. prolongaty gatunku. Niby skąd się mieli brać dziadkowie? Przecież się ich nie znajduje w kapuście! Wszystko było kolosalnie niesprawiedliwe. Rządzący wykorzystywali władzę w niecnych celach, udając przy tym Greków cypryjskich z Nikozji na tureckim kazaniu w drugiej części miasta. Ogłosili się prorokami i bogami, że też niby tylko oni mogą mieć własne sądy i każdy, kto sądzić będzie inaczej, jest kłamcą z Babilonu, któremu dotychczas udało się uniknąć kary i w ramach zadośćuczynienia zostanie natychmiast zdebabilonizowany. Ale jeśli sam przyzna się, że jest babilońskim kłamcą, dostanie w nagrodę za głoszenie prawdy posadę wyroczni i będzie wyrokował. No, może nie każdy, ale najprawdziwszy kłamca na pewno. Kwitła niegościnność w dość ekstremalnej formie. Przychodzili uzbrojeni goście nad ranem bez zapowiedzi, a gospodarze nawet nie udawali, że się cieszą. Chamstwo. Świadków na to nie ma, gdyż nie było wtedy programu ochrony świadków. A poza tym wszyscy uwierzyli, że gdy koniec świata będzie miał nastąpić, to ich wcześniej uprzedzi, żeby się mogli odświętnie przyodziać na ostateczną orgię. Tymczasem gdy spadł deszcz siarki, to niestety nie mieli nic przed deszczem, nawet pełnych bucików, tylko sandałki. Był to tak zwany „holy shit” (w wolnym tłumaczeniu z sodomsko-gomorskiego). Jeden, co uciekł stamtąd, nie mógł o niczym opowiedzieć, gdyż przecież nie chciał na to patrzeć, co się tam działo, więc jak!? Zaś jego małżonka osłupiała z wrażenia. Wszystkie bowiem opisane wyżej zjawiska, łącznie z okrutnym samosądem, to eventy na skalę znacznie wykraczającą poza jakiekolwiek wyobrażenie na temat wykroczeń. Ja narrator próbowałem się kiedyś z ciekawości pobujać na tej skali, to pamiętam jedynie jak mi gwiazda betlejemska śmignęła przed oczami a potem turoń mnie musiał szybko podłączyć do kroplówki i obok stała też taka postać z kosą w białym prześcieradle nie z mojego łóżka. Hej kolęda, kolę-da!

Za siedmioma rzekami zapomnienia, za siedmioma wzgórkami Wenery żyło dziesięć sprawiedliwych Murzyniątek. Poprawniej powiedzieć – małych przedstawicieli Czarnego Lądu. Jedno przedstawicielstwo Czarnego Lądu chciało przejść na katolicyzm, ale przeszło niestety tylko jedną nogą, bo drugą kopnęło w kalendarz dni płodnych i zostało dziewięć. Następne wplątało się w sieć internetową, gdzie znalazło strony z czarnym humorem, po czym pękło ze śmiechu na pół i okazało się, że w środku jest... kolorowe. Zostało osiem. Ósme zaś wciągnął wir wydarzeń, ciemne sprawy, ciemne typy spod ciemnej gwiazdy w ciemnych garniturach – wszyscy adwokaci ze śródmieścia - zdołali je całkiem wybielić, więc zostało tylko siedem. Siódme wpadło w długi i w nich utonęło, gdy próbowało pracować na czarno w nierentownej kopalni węgla. Zostało tylko sześć. Szóste chciało użyć hipnozy, lecz przez pomyłkę użyło hip-noży, ostrzonych przez KGB, po czym wolało śmierć niż tortury. Zostało pięć. Piąte upiekł na święta jakiś łobuz narodowo radykalny i zostało tylko cztery. Czwarte porwał nowy prąd lifestylowy, bo się okazało, że było przewodnikiem, a rodzina nie miała na okup, więc zostało trzy. Trzecie zmieniło obywatelstwo i przy okazji okazało się, że jest kobietą, więc zostało mieszkanką Czarnogóry. Drugie się śmiertelnie w nim wtedy zakochało, a pierwsze zapomniało na śmierć, że jest czarnoskóre i gdy weszło do rentgena to się prześwietliło. Jak widać, bycie sprawiedliwym nie popłaca. A gdy nie ma dziesięciu sprawiedliwych, to całe miasta mogą legnąć w gruzach. Więc nie ma co czekać na szczęśliwe zakończenie...

 

 

 

 

 


środa, 21 lutego 2018

KRÓLESTWO (Baśń zmyślona na faktach)


Część pierwsza: „Wielki, nieprzemakalny parasol”

Królestwo Zakonia, a właściwie Demokratyczne Królestwo Zakonia Najciemniejszej Gwiazdy Przytułku Podejrzanej Konduity Narodu Garbatego rozpościerało się gdzieś na bezpiecznych rubieżach zwyrodniałego od konsumpcji konserwantów świata. Przez cały kraj płynęły – podobno, bo nikt tego nie widział - rzeki i strumienie mleka oraz miodu, przez co naród chodził trochę niedomyty, a ku niebu strzelistymi zboczami piętrzyły się obiecywane przez propagandowe przewodniki i foldery złote góry. Były kiedyś również morza – jedno gdzieś na niedalekiej północy, ale wsiąkło lub wyparowało, najprawdopodobniej ze względu na panującą tam wieczną represję i związaną z tym wzmożoną migrację molekuł wody. Morze z południa natomiast sprzedano w niepamiętnych czasach rzekomo wraz z Atlantydą Marsjanom, ponieważ chcieli oni koniecznie wypromować u siebie jakąś dziwną krainę, która zatonęła, żeby mieć chociaż jedną legendę nie opierającą się wyłącznie na suchych faktach. Społeczeństwo Zakonia stanowił różnoraki personel – od domorosłych pogrzebaczy ze złotą rączką, przez wykwintnie szkolonych na salonach patafianów i dyplomowaną łobuzerię, po zwykłych próżniaków, którzy nie miewali żadnych problemów, zwłaszcza z wypróżnieniem. Na szczycie społecznej drabiny chybotał się nieco wyniośle król Chimeryk III Pobladły. To nie znaczy, że miał jakichś poprzedników o tym samym imieniu, ewentualnie innym przydomku. Po prostu w dzieciństwie jadł za trzech, a ponieważ dwóch pozostałych przerósł i z nich wszystkich był najmądrzejszy, uważał, że ten tytuł mu się słusznie należy. A także, że jedno królestwo jest i tak za ciasne na jego rozmiar. Dość pokrętne tłumaczenie, jak na prostego tyrana... Nieważne. Poniżej jego pasa zwisali w cieniu na miniszczebelkach ministerialnych, czasem minimalnie łopocząc na wietrze, ministrowie. Jeszcze niżej kurczowo ściskali swe luksusowe, wypolerowane przez służbę szczeble księżne i książęta w kurtuazyjnych ukłonach. Niżej wytworni, w każdym razie póki się nie odezwali na byle jaki temat, kuci na cztery podeszwy burżuje przed i po liposukcji, których ciężkie pieniądze znacznie jednak stabilizowały pozycję drabiny. U dołu natomiast dyndały kiście klasy pośledniej, pospólstwa, oraz wszystkich najniższych stanów w stanie naturalnym, znaczy w grząskim po szyję gruncie, którego głównym składnikiem był rzecz jasna naturalny nawóz. Wszyscy złączeni wysiłkiem, by utrzymać się na swojej pozycji, jeśli nie uda się tylko wspiąć nieco wyżej. No i przy okazji utrzymać całą konstrukcję możliwie pionowo, chroniąc ją przed moralną degrengoladą. Króla i królową rzekomo chroniła dodatkowo jakaś siła wyższa, ale to było li tylko zaklęcie kilku specjalnie opłacanych urzędników tłustej maści. Pozostałej zaś tłuszczy i tak nie chroniło nic, z wyjątkiem okularów przeciwsłonecznych oraz parasola. Toteż wszyscy na wszelki wypadek chodzili w ciemnych okularach, jakby mieli chroniczne zapalenie spojówek, z parasolkami - chociażby pod pachą - jakby mieli za chwilę odśpiewać „Deszczową piosenkę”. Łączyła ich również inna wspólna cecha. Tak jak pierwsza dama dworu, księżna Zaciężna z podległej krainy Muchomoru i jej córka od sznurka, Mordęga Żezgroza, która była wiarołomna, choć nie miała męża, byli i pozostali, równie wiarołomni, aczkolwiek strasznie zajęci obowiązkami państwowymi. Najpierw praca, potem wiarołomstwo. Była zatem królowa Ula, zajęta ustawowo składaniem jaj, wedle rozporządzenia Ministerstwa Przyrostu Naturalnego, co mimo wszystko dostarczało jej wielu wzruszeń, z konwulsjami włącznie. Prócz tego zajmowała się nadzorowaniem ogniska domowego w pałacowym kominku za pomocą miotacza ognia, polerowaniem klejnotów koronnych za pomocą magicznego płynu „Ballantine's”, przyjmowanego doustnie, sprzątaniem świadków koronnych za pomocą adoptowanego asasyna, budzeniem zgorszenia bez pomocy, jak również bez przyodziewku i wieloma innymi sprawami - wyłącznie za pomocą służby. A wiadomo – służba nie drużba! Król był przeważnie zajęty toaletą w toalecie, gdzie mocno skropiony wodą toaletową występował przed lustrem przeciwko hipotetycznej krytyce królewskiego aromatu i organizował przy okazji posiedzenia rządu, na czym się mocno skupiał. No a powszechnie znanym faktem było przecież, że w istocie i wszędzie indziej rządził sam. Załatwiał przy okazji i z zamiłowania różne papierkowe sprawy, dotyczące głównie kanalizacji, ponieważ w niej kanalizowały się najważniejsze problemy królestwa. Mówiono wszędy: „Tak jak szerszeń żądli w gaju, król nasz rządzić ma w zwyczaju!” Byli jak najbardziej różnego autoramentu dworzanie, spędzający w wiarołomnym stylu czas na dworze, no i niezwykli zjadacze chleba - przez to - że nie samym chlebem żyli, co im zresztą bardzo schlebiało. Ci ostatni też byli wiarołomni, niemniej w codziennych praktykach wiarołomstwa przeszkadzała im harówka i mozół, za co otrzymywali psie pieniądze, wypłacane przez specjalnie głodzonego wilczura, wypuszczanego na czas wypłaty z klatki. Całe królestwo było jednakże otoczone fosą, w której pływały dostojnie pobudzone krokodyle, bo nie wolno ich było karmić ze względu na przepisy BHP. Uniknięcie wypłaty było zatem daremne, tym bardziej, że król dbał o to, aby każdy dostał, co mu się sprawiedliwie, oczywiście według królewskiego widzimisię, należało. Był także błazen, któremu nie bardzo wypadało błaznować i choć nie miał do tego w równej mierze talentu ani przygotowania, zwłaszcza że wcześniej pracował wyłącznie jako wiatrołap, wykonywał, jak umiał, sumiennie swój zawód. Wystarczyło, że po prostu nie próbował się głupio wymądrzać i dostawał za to z ręki kostkę cukru. W końcu został demokratycznie wybrany na błazna, bo król akurat był zajęty swoimi ważkimi problemami i wybierał coś z szamba. Śmiechy ani chichy Chimeryka III nie interesowały. Dlatego – żeby dodatkowo wzbudzić konstytucyjnie mu zapisaną miłość poddanych – rozdawał szczodrze sztuczne, wystudiowane grymasy królewskiego oblicza. A grymasić też lubił. Nawet najdowcipniejszy błazen i tak by go nie rozśmieszył, bowiem nie było się, prawdę mówiąc, z czego śmiać, a żarty skończyły się dawno temu, za siedmioma, góra ośmioma, cienistymi dolinami podłej chandry. Pomimo to królowi trudno było odmówić swoistego poczucia humoru, albowiem beznamiętnie cedził czasem przez zaciśnięte zęby okazyjne żarty. Na przykład kiedyś, odwiedzając miejscowe lochy, podziwiał najnowsze wynalazki w dziedzinie przykuwania więźniów do ścian i zapytał od niechcenia strażników, czy byliby w stanie przykuć trochę bardziej w tej ciemnicy jego uwagę. Wszyscy się natychmiast zalali łzami, błagając króla na klęczkach, żeby im dał na to jeszcze odrobinę czasu i więcej pochodni. Wtedy król zwrócił się do więźniów z pytaniem, cokolwiek retorycznym: „Co wy jesteście, tani obywatele, tacy skrępowani?” Niektórzy próbowali wykrzywić chociaż usta przez nieszczery szacunek dla monarchy i wydać jakiś dźwięk imitujący rechot lub rżenie, lecz brzmiało to jedynie jak rozpaczliwy jęk, poprzedzony spazmem boleści. Wtedy wpadł do lochu przez pewną szczelinę w suficie, którą strażnicy wykorzystywali, żeby nie szwendać się gdzieś w ziąb, szczególnie po nocy - za potrzebą - wątły promyczek złudnej nadziei. I oświetlił twarz, czy też coś na jej kształt, jednego z więźniów, który bezpośrednio pod wspomnianą szczeliną dogorywał. Trudno było rozpoznać na jego fizis równie złudny cień uśmiechu, może nawet z podcieniem ironii, bo zaraz ów więzień udławił się czymś. Przypuszczalnie swoim nienaturalnym i zbyt pochopnym śmiechem. No i trzeba było go szybko kimś zastąpić, żeby nie przepadły dotacje na projekt rozbudowy lochów królewskich z Ligi Środków Finansowych, toteż strażnicy udali się w te pędy, wymachując i podzwaniając kajdanami, na najbliższy gościniec. Król jednak bardzo żałował tego więźnia, bo zdążył go w czasie swych odwiedzin nawet polubić i wręcz zainteresował się przyczyną, która wepchnęła niebożę do królewskiej ciupy. Ale że nie było to nic ważnego, odradzono mu zaprzątanie sobie tym głowy. Natomiast sprawą znacznej wagi, która zaprzątała głowę państwa, było podejrzenie, że król ma od dawien dawna afektowany romans z księżną Zaciężną i że jej córka od sznurka, Mordęga Żezgroza, jest równocześnie jego nieślubnym potomstwem. Nie chciał bardzo, ale to bardzo, żeby złe języki i pomówienia, które zła ślina na nie przynosi, odrywały królową mać od obowiązków składania jaj. Każde jajo było ważne, nawet jeśli nie miało żółtka albo było bardzo ścięte. Najważniejsze, żeby za młodu odpowiednio nasiąknęła skorupka wiarą w iluzję władzy, a przy tym, żeby była potem ideowo niezłomna. Podejrzenie o wiarołomstwo króla wzięło się natomiast stąd, że niegdyś znaleziono urwany skrawek papieru toaletowego, na którym był najpewniej przez niezmiennie panującego nabazgrany fragment wiersza – jak mniemano – miłosnego: „Nie mogę już dłużej walczyć z tym uczuciem/ Jak niegdyś o władzę z moim bratem Guciem/ Niczym zorzę Cię widzę w wieczornej pomroce/ Gdy pod rozdartym z namiętności ukryłem się kocem...” Tu poemat się urywa, za to z tyłu była jeszcze adnotacja: „Do rączyn przecudnych Arch...”. Wszystkim wszakże było wiadomo, że księżnej na imię Archipelagia i że najpewniej ku niej kierował Chimeryk III swe pożądliwe strofy, a nie ku jakiejś podupadłej archidiecezji przez małe „a”. Także do królewskiego brata zwracano się dawnymi czasy „Gustawie”, zanim wpadł przypadkiem do studni, potrącony przez przypadkowo przejeżdżający spychacz, który tę studnię zupełnym już przypadkiem zasypał. Skrawek długo był w posiadaniu tajnych służb, podległych co prawda bezpośrednio królowi, niestety niebywale wiarołomnych, stąd liczono z ich strony na spory zysk za pośrednictwem podstawionego szantażysty-samobójcy. W razie jego całkowicie bezowocnej śmierci planowano wystawić dokument na aukcji, gdzie ceną wywoławczą miała być bajkowa suma, którą prawdopodobnie podbiłby bajecznie rzekomy sojusznik króla, cesarz Utracji Kali-Gulasz, aby się mieć z czego i z kogo do końca życia natrząsać. Potencjalnym nabywcą mógłby takoż okazać się bogaty podróżnik i kolekcjoner manuskryptów z Błogostanu, Niemam Kurdesz Nabilet. Mimo tych niezwykle lukratywnych perspektyw postanowiono ostatecznie z obrzydliwie cuchnącego tchórzostwa, co nie umniejszało ogromnego żalu za potencjalnym zarobkiem, ukryć dokument w królewskim szambie. Głównie dlatego, że nikt, prócz króla, nie ośmieliłby się tam grzebać. No, może właśnie jedynie wiarołomne służby specjalne. Ale tego nikt, oprócz króla, nie śmiałby podejrzewać. Obawy o krwawą zemstę Chimeryka III w razie odkrycia kulis szantażu, czy też sposobu, w jaki pechowo zagubiony fragment wiersza stałby się ewentualnie przedmiotem aukcji, były w najwyższej mierze zasadne. Tym bardziej, że król odziedziczył mściwość jeszcze po swym prapradziadku Dziadosławie Zaplutym. Oczywiście o tym, gdzie utkwił utracony „szkopuł”, poinformował z całą życzliwością Królewski Majestat najbardziej spośród zgrai spiskowców wiarołomny sługus. Można teraz jego wypchaną słomą kukłę z pętlą na szyi oglądać w osobnej gablocie w centralnym punkcie Muzeum Historii Naturalnej Demokratycznego Królestwa Zakonia. Zresztą i tak nie powinien był żyć długo i szczęśliwie, jak każdy inny wiarołomny, zwykły, szary obywatel tego kraju, choćby nosił najciemniejsze szkła w goglach i wielki, nieprzemakalny parasol.

Część druga: „Tajne stowarzyszenie szczudłonogich”

Pewnego dnia król stał się tak osowiały, że dwa puchacze chciały z nim spółkować. Niestety, król nie miał nastroju na zbiorowe harce. Uciekając przed puchaczem w różowych stringach, kilka razy schował się w toalecie, żeby oczyścić umysł specjalnym białym proszkiem, który przechowywał we flakoniku z napisem „WCIĄGNIJ MNIE”. Napis był po to, żeby nie zapomnieć, co trzeba zrobić, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany może zagrażać życiu lub zdrowiu, lecz po zastosowaniu się do zalecenia wciąż pozostawały w umyśle króla nostalgiczne miazmaty po strupieszałych ideologicznie wspomnieniach młodości. To dopiero przykra niespodzianka!? W lustrze zauważył, że wygląda bardzo niewyraźnie i wcale nie dlatego, że zapomniał założyć swoje siedmiomilowe soczewki. Prawdopodobnie za często mył twarz obcokrajowym mydłem, które pachniało całkiem osobliwie i pieniło się dużo bardziej niż on sam, gdy dawał upust niepohamowanej złości. To powinno było go zastanowić, ale go nie zastanowiło, tylko piekło w zamydlone oczy. Pewnie – myślał król – było to mydło do całkiem czegoś innego i zaczął podejrzewać najgorsze, widząc swe monstrualnie nabrzmiałe i zaróżowione policzki oraz szukać napisu lub ulotki z instrukcją... Musi się owo czarodziejskie cholerstwo czymś specjalnym spłukiwać, żeby przywrócić dawny imaż. Niestety ulotka gdzieś się zawieruszyła, a wszystkich tłumaczy obcokrajowych instrukcji na wszelki wypadek kazał zamknąć już dawno temu w lochu... No i natenczas przypomniał sobie tamtego katorżnika, który się czymś udławił... On najpewniej próbował połknąć ulotkę z instrukcją od mydła i dlatego tak się dziwnie „uśmiechał”, a ponieważ nie miał czym popić, to się zakrztusił śmiertelnie i tyle. Trzeba było wtedy zrobić bez zwłoki autopsję! A teraz to go szukaj w szczerym polu, jak żerują tam dzień i noc sępy, łase nawet na odtłuszczone produkty i inną dietetyczną żywność! Król był na siebie zły i z zemsty zwykle w takich chwilach robił sobie grysik na kozim mleku, którego nie znosił od dzieciństwa. Albo, również od dzieciństwa, doklejał sobie brodę, żeby wyglądać groźniej, bo nie było wtedy widać blizn po ospie. A może z bliznami po ospie wyglądał groźniej? Dobrze, że brodę można było odkleić. Zapuszczanie brody kłóciło się z jego raptownym charakterem. Nie pocieszało go wcale, że jest jak Bóg – niewielu ma w Niego prawdziwą wiarę, za to niezliczony tabun melepetów i ciećwierzy jest gotów w Jego imieniu mordować, grabić i gwałcić, poczytując to sobie za zbawienny uczynek. Hej! Pośmigałby sobie też jakimś pałaszem albo basałykiem, zagrabił chociaż alejkę w pałacowym parku i przy okazji skrobnął na niej grabkami jakąś nierozgarniętą podkuchenną! A może by tak, zamiast tracić twarz, stracić kilku fałszywych przyjaciół i prawdziwych wrogów? Trudno było królowi odmówić sobie drobnych przyjemności, więc prędko wydał odpowiedni rozkaz na odpowiednim formularzu. Nie musiał używać co prawda formularza, ale bardzo mu to dodawało we własnych oczach ogłady. Odbyła się publiczna egzekucja. Rozpaczliwe wołania skazańców o pomstę do nieba słychać było nawet na puszczy, mimo to kat gorliwie uczynił swą powinność wśród entuzjastycznego, jak się królowi wydawało, gderania zebranej pod groźbą aresztu gawiedzi. „A mogło być tak sympatycznie, gdyby król na parę sekund przed ścięciem wszystkich ułaskawił...” - napisał po fakcie w obcokrajowej prasie obcokrajowy korespondent, któremu nigdy więcej potem nie wydano wizy wjazdowej do Demokratycznego Królestwa Zakonia. „Zakońskie metody” - jak określano modus operandi Chimeryka III - podobały się jednak większości spośród tych obywateli, którzy nie mieli żylaków i płaskostopia, za to mieli poważne problemy ze wzrokiem. Nie musieli oni dokładnie oglądać, zwłaszcza w przyciemnianych okularach, drastycznych szczegółów wszelkich imprez plenerowych, za to mogli często spotykać się towarzysko na świeżym powietrzu. Nawet gdy padało, bo mieli zawsze ze sobą parasol, który chronił nie tylko przed deszczem, ale też, zwłaszcza w pierwszych rzędach, przed bryzgającą w trakcie egzekucji krwią. Poza tym po deszczu zawsze świeci słońce, po obiedzie zawsze jest musztarda, a po niedzieli można wziąć się migiem do pracy i zapomnieć o głupotach, które przychodzą do głowy najzwyczajniej z nudów. Królowi nie przychodziło do głowy, że jest błaznem, błaznowi nawet się nie śniło, że jest królem, bo brał specjalne tabletki przed snem, które zalecił mu królewski medyk. Nawiasem mówiąc, medyk zalecał je praktycznie wszystkim, prócz króla. Ponieważ tylko król miał prawo śnić o tym, że jest królem – dobrym, hojnym, wielkodusznym, łaskawym, etc., etc., dlatego Chimeryk III kładł się spać na wszelki wypadek ze słownikiem wyrazów bliskoznacznych, żeby o niczym nie zapomnieć. No i z ulubioną przytulanką – pluszowym tasiemcem na baterie, z dynamiczną funkcją wibratora. To chyba właśnie on zainspirował króla, aby wprowadzić dla poddanych specjalny podatek. Czyli podatek od przyrodzenia, który potocznie zwany był nieco mniej pieszczotliwie. Jeśli ktoś nie chciał go zapłacić, pojawiał się rychło komornik z zestawem narzędzi chirurgicznych. I miał zawsze ze sobą środki znieczulające, więc od razu mógł pobrać od ich podania kolejny podatek. Cóż, często były te specyfiki dość przeterminowane, niemniej cała procedura działała niczym w sprawnym i nowoczesnym salonie kosmetycznym. A każde zakońskie dziecko pragnęło zostać w przyszłości choć przez jakiś czas komornikiem-kosmetykiem. Przynajmniej dopóki nie uzyska po skończeniu specjalnego kursu uprawnień do pracy w handlu żywym towarem. Bo jednak humanistyczne wartości są najdroższe.
Przyszłość królestwa rysowała się zatem w niezwykle wyrazistych, jaskrawych barwach. Każda nawet najdrobniejsza rysa nabierała z czasem pełnego, jaskrawego wyrazu na wyraziście ciemnym tle historii, którą zapisywało na bieżąco wielu kronikarzy w niejasnym świetle przepisów kodeksu bezkarnego. Tak, aby kiedyś najbardziej niewiarygodnie piękna wersja wydarzeń znalazła się w oficjalnych annałach i podręcznikach szkolnych. I aby nikt nie uwierzył w to, że po kryjomu przekazywano sobie słowa sekretnego hymnu Zakonia:

Chyli się z boku chałupa krzywa
A gołe licho czyha w pokrzywach.
Nędza pod lasem miotłę swą stroszy,
Swąd się przez pole ciągnie z kaloszy.

Rozpełzły się czarne entropie,
Upstrzyła tynk mucha na stropie...
Zakonie, kochane nasze Zakonie -
Żmije hodujesz na własnym łonie.

My wiarołomni, ale poddani -
Żyjemy, lecz życie to jest do bani!
W naszym królestwie piękna i dobra
Prawda nas kąsa jak królewska kobra.

Próśb naszych nigdy tu się nie słucha,
Tańczy swawolnie jędza kostucha.
Rzępolą strachy gdzieś za kominem -
Trzeba do gry tej dobrą mieć minę.

Nasze dogmaty – dbamy wciąż o nie:
Wiedźma nie tonie, więc stos zapłonie!
Gdy komu do łba strzeli kląć szpetnie,
Kat łeb ten zaraz toporem zetnie.

Zakonie, kochane nasze Zakonie -
Nikt tu nie staje w naszej obronie.
Lecz my kochamy Cię całym sercem,
Tak jak ofiara kocha mordercę!

A po każdej zwrotce wybrzmiewał następujący refren:

Ktoś wyzwolić może zdoła
Spod jarzma gnoja mongoła...
Gdy wolności słońce wstanie -
Zjemy drania na śniadanie!

Oczywiście oficjalny hymn, ze względu na króla, był wyłącznie mruczany, za to wyniośle i w bałwochwalczym tonie. Ponieważ, jak można bez cienia wątpliwości domniemywać, słowa hymnu mogłyby wzbudzić królewską wściekłość w stopniu zagrażającym całej państwowości Zakonia. Król zaś myślał, że hymn właśnie tak brzmi, ponieważ społeczeństwo nie znajduje słów, żeby wyrazić wdzięczność, uznanie i podziw dla jego dostojeństwa, mądrości, siły charakteru i mnóstwa innych przymiotów wielkiego władcy. Jak też, żeby wyrazić bezmiar szczęścia z faktu, że poddani urodzili się właśnie na terytorium najwspanialszego z możliwych królestw, czego dowodem była odwieczna zazdrość wszystkich sąsiadujących krain. Słowa te znane były natomiast wyłącznie z przekazów ustnych i to szczególnie wtajemniczonym i w przemyślny sposób wiarołomnym obywatelom, którzy równie potajemnie czcili pradawnego boga Świntucha. Według wierzeń chronił on swych wyznawców przed wyrzutami sumienia, karą za grzechy, nieuzasadnioną niczym powagą chwili, jak też przed chorobami wenerycznymi, co jednak zbyt często okazywało się okrutną nieprawdą... Zapyta ktoś być może – gdzie umiejscawiali się ci wtajemniczeni w hierarchii, gdzież było ich miejsce na drabinie społecznej? Otóż praktycznie nigdzie, ponieważ nauczyli się oni niegdyś chodzić na szczudłach. Gdy zaś odebrano im szczudła, ich nogi na drodze ewolucji samoistnie wydłużyły się znacznie i proces ten trwa po dzień dzisiejszy...