Część pierwsza:
„Wielki, nieprzemakalny parasol”
Królestwo Zakonia, a
właściwie Demokratyczne Królestwo Zakonia Najciemniejszej Gwiazdy
Przytułku Podejrzanej Konduity Narodu Garbatego rozpościerało się
gdzieś na bezpiecznych rubieżach zwyrodniałego od konsumpcji
konserwantów świata. Przez cały kraj płynęły – podobno, bo
nikt tego nie widział - rzeki i strumienie mleka oraz miodu, przez
co naród chodził trochę niedomyty, a ku niebu strzelistymi
zboczami piętrzyły się obiecywane przez propagandowe przewodniki i
foldery złote góry. Były kiedyś również morza – jedno gdzieś
na niedalekiej północy, ale wsiąkło lub wyparowało,
najprawdopodobniej ze względu na panującą tam wieczną represję i
związaną z tym wzmożoną migrację molekuł wody. Morze z południa
natomiast sprzedano w niepamiętnych czasach rzekomo wraz z Atlantydą
Marsjanom, ponieważ chcieli oni koniecznie wypromować u siebie
jakąś dziwną krainę, która zatonęła, żeby mieć chociaż
jedną legendę nie opierającą się wyłącznie na suchych faktach.
Społeczeństwo Zakonia stanowił różnoraki personel – od
domorosłych pogrzebaczy ze złotą rączką, przez wykwintnie
szkolonych na salonach patafianów i dyplomowaną łobuzerię, po
zwykłych próżniaków, którzy nie miewali żadnych problemów,
zwłaszcza z wypróżnieniem. Na szczycie społecznej drabiny
chybotał się nieco wyniośle król Chimeryk III Pobladły. To nie
znaczy, że miał jakichś poprzedników o tym samym imieniu,
ewentualnie innym przydomku. Po prostu w dzieciństwie jadł za
trzech, a ponieważ dwóch pozostałych przerósł i z nich
wszystkich był najmądrzejszy, uważał, że ten tytuł mu się
słusznie należy. A także, że jedno królestwo jest i tak za
ciasne na jego rozmiar. Dość pokrętne tłumaczenie, jak na
prostego tyrana... Nieważne. Poniżej jego pasa zwisali w cieniu na
miniszczebelkach ministerialnych, czasem minimalnie łopocząc na
wietrze, ministrowie. Jeszcze niżej kurczowo ściskali swe
luksusowe, wypolerowane przez służbę szczeble księżne i książęta
w kurtuazyjnych ukłonach. Niżej wytworni, w każdym razie póki się
nie odezwali na byle jaki temat, kuci na cztery podeszwy burżuje
przed i po liposukcji, których ciężkie pieniądze znacznie jednak
stabilizowały pozycję drabiny. U dołu natomiast dyndały kiście
klasy pośledniej, pospólstwa, oraz wszystkich najniższych stanów
w stanie naturalnym, znaczy w grząskim po szyję gruncie, którego
głównym składnikiem był rzecz jasna naturalny nawóz. Wszyscy
złączeni wysiłkiem, by utrzymać się na swojej pozycji, jeśli
nie uda się tylko wspiąć nieco wyżej. No i przy okazji utrzymać
całą konstrukcję możliwie pionowo, chroniąc ją przed moralną
degrengoladą. Króla i królową rzekomo chroniła dodatkowo jakaś
siła wyższa, ale to było li tylko zaklęcie kilku specjalnie
opłacanych urzędników tłustej maści. Pozostałej zaś tłuszczy
i tak nie chroniło nic, z wyjątkiem okularów przeciwsłonecznych
oraz parasola. Toteż wszyscy na wszelki wypadek chodzili w ciemnych
okularach, jakby mieli chroniczne zapalenie spojówek, z parasolkami
- chociażby pod pachą - jakby mieli za chwilę odśpiewać
„Deszczową piosenkę”. Łączyła ich również inna wspólna
cecha. Tak jak pierwsza dama dworu, księżna Zaciężna z podległej
krainy Muchomoru i jej córka od sznurka, Mordęga Żezgroza, która
była wiarołomna, choć nie miała męża, byli i pozostali, równie
wiarołomni, aczkolwiek strasznie zajęci obowiązkami państwowymi.
Najpierw praca, potem wiarołomstwo. Była zatem królowa Ula, zajęta
ustawowo składaniem jaj, wedle rozporządzenia Ministerstwa
Przyrostu Naturalnego, co mimo wszystko dostarczało jej wielu
wzruszeń, z konwulsjami włącznie. Prócz tego zajmowała się
nadzorowaniem ogniska domowego w pałacowym kominku za pomocą
miotacza ognia, polerowaniem klejnotów koronnych za pomocą
magicznego płynu „Ballantine's”, przyjmowanego doustnie,
sprzątaniem świadków koronnych za pomocą adoptowanego asasyna,
budzeniem zgorszenia bez pomocy, jak również bez przyodziewku i
wieloma innymi sprawami - wyłącznie za pomocą służby. A wiadomo
– służba nie drużba! Król był przeważnie zajęty toaletą w
toalecie, gdzie mocno skropiony wodą toaletową występował przed
lustrem przeciwko hipotetycznej krytyce królewskiego aromatu i
organizował przy okazji posiedzenia rządu, na czym się mocno
skupiał. No a powszechnie znanym faktem było przecież, że w
istocie i wszędzie indziej rządził sam. Załatwiał przy okazji i
z zamiłowania różne papierkowe sprawy, dotyczące głównie
kanalizacji, ponieważ w niej kanalizowały się najważniejsze
problemy królestwa. Mówiono wszędy: „Tak jak szerszeń żądli
w gaju, król nasz rządzić ma w zwyczaju!” Byli jak najbardziej
różnego autoramentu dworzanie, spędzający w wiarołomnym stylu
czas na dworze, no i niezwykli zjadacze chleba - przez to - że nie
samym chlebem żyli, co im zresztą bardzo schlebiało. Ci ostatni
też byli wiarołomni, niemniej w codziennych praktykach wiarołomstwa
przeszkadzała im harówka i mozół, za co otrzymywali psie
pieniądze, wypłacane przez specjalnie głodzonego wilczura,
wypuszczanego na czas wypłaty z klatki. Całe królestwo było
jednakże otoczone fosą, w której pływały dostojnie pobudzone
krokodyle, bo nie wolno ich było karmić ze względu na przepisy
BHP. Uniknięcie wypłaty było zatem daremne, tym bardziej, że król
dbał o to, aby każdy dostał, co mu się sprawiedliwie, oczywiście
według królewskiego widzimisię, należało. Był także błazen,
któremu nie bardzo wypadało błaznować i choć nie miał do tego w
równej mierze talentu ani przygotowania, zwłaszcza że wcześniej
pracował wyłącznie jako wiatrołap, wykonywał, jak umiał,
sumiennie swój zawód. Wystarczyło, że po prostu nie próbował
się głupio wymądrzać i dostawał za to z ręki kostkę cukru. W
końcu został demokratycznie wybrany na błazna, bo król akurat był
zajęty swoimi ważkimi problemami i wybierał coś z szamba. Śmiechy
ani chichy Chimeryka III nie interesowały. Dlatego – żeby
dodatkowo wzbudzić konstytucyjnie mu zapisaną miłość poddanych –
rozdawał szczodrze sztuczne, wystudiowane grymasy królewskiego
oblicza. A grymasić też lubił. Nawet najdowcipniejszy błazen i
tak by go nie rozśmieszył, bowiem nie było się, prawdę mówiąc,
z czego śmiać, a żarty skończyły się dawno temu, za siedmioma,
góra ośmioma, cienistymi dolinami podłej chandry. Pomimo to
królowi trudno było odmówić swoistego poczucia humoru, albowiem
beznamiętnie cedził czasem przez zaciśnięte zęby okazyjne żarty.
Na przykład kiedyś, odwiedzając miejscowe lochy, podziwiał
najnowsze wynalazki w dziedzinie przykuwania więźniów do ścian i
zapytał od niechcenia strażników, czy byliby w stanie przykuć
trochę bardziej w tej ciemnicy jego uwagę. Wszyscy się natychmiast
zalali łzami, błagając króla na klęczkach, żeby im dał na to
jeszcze odrobinę czasu i więcej pochodni. Wtedy król zwrócił się
do więźniów z pytaniem, cokolwiek retorycznym: „Co wy jesteście,
tani obywatele, tacy skrępowani?” Niektórzy próbowali wykrzywić
chociaż usta przez nieszczery szacunek dla monarchy i wydać jakiś
dźwięk imitujący rechot lub rżenie, lecz brzmiało to jedynie jak
rozpaczliwy jęk, poprzedzony spazmem boleści. Wtedy wpadł do lochu
przez pewną szczelinę w suficie, którą strażnicy wykorzystywali,
żeby nie szwendać się gdzieś w ziąb, szczególnie po nocy - za
potrzebą - wątły promyczek złudnej nadziei. I oświetlił twarz,
czy też coś na jej kształt, jednego z więźniów, który
bezpośrednio pod wspomnianą szczeliną dogorywał. Trudno było
rozpoznać na jego fizis równie złudny cień uśmiechu, może nawet
z podcieniem ironii, bo zaraz ów więzień udławił się czymś.
Przypuszczalnie swoim nienaturalnym i zbyt pochopnym śmiechem. No i
trzeba było go szybko kimś zastąpić, żeby nie przepadły dotacje
na projekt rozbudowy lochów królewskich z Ligi Środków
Finansowych, toteż strażnicy udali się w te pędy, wymachując i
podzwaniając kajdanami, na najbliższy gościniec. Król jednak
bardzo żałował tego więźnia, bo zdążył go w czasie swych
odwiedzin nawet polubić i wręcz zainteresował się przyczyną,
która wepchnęła niebożę do królewskiej ciupy. Ale że nie było
to nic ważnego, odradzono mu zaprzątanie sobie tym głowy.
Natomiast sprawą znacznej wagi, która zaprzątała głowę państwa,
było podejrzenie, że król ma od dawien dawna afektowany romans z
księżną Zaciężną i że jej córka od sznurka, Mordęga
Żezgroza, jest równocześnie jego nieślubnym potomstwem. Nie
chciał bardzo, ale to bardzo, żeby złe języki i pomówienia,
które zła ślina na nie przynosi, odrywały królową mać od
obowiązków składania jaj. Każde jajo było ważne, nawet jeśli
nie miało żółtka albo było bardzo ścięte. Najważniejsze, żeby
za młodu odpowiednio nasiąknęła skorupka wiarą w iluzję władzy,
a przy tym, żeby była potem ideowo niezłomna. Podejrzenie o
wiarołomstwo króla wzięło się natomiast stąd, że niegdyś
znaleziono urwany skrawek papieru toaletowego, na którym był
najpewniej przez niezmiennie panującego nabazgrany fragment wiersza
– jak mniemano – miłosnego: „Nie mogę już dłużej walczyć
z tym uczuciem/ Jak niegdyś o władzę z moim bratem Guciem/ Niczym
zorzę Cię widzę w wieczornej pomroce/ Gdy pod rozdartym z
namiętności ukryłem się kocem...” Tu poemat się urywa, za to z
tyłu była jeszcze adnotacja: „Do rączyn przecudnych Arch...”.
Wszystkim wszakże było wiadomo, że księżnej na imię
Archipelagia i że najpewniej ku niej kierował Chimeryk III swe
pożądliwe strofy, a nie ku jakiejś podupadłej archidiecezji przez
małe „a”. Także do królewskiego brata zwracano się dawnymi
czasy „Gustawie”, zanim wpadł przypadkiem do studni, potrącony
przez przypadkowo przejeżdżający spychacz, który tę studnię
zupełnym już przypadkiem zasypał. Skrawek długo był w posiadaniu
tajnych służb, podległych co prawda bezpośrednio królowi,
niestety niebywale wiarołomnych, stąd liczono z ich strony na spory
zysk za pośrednictwem podstawionego szantażysty-samobójcy. W razie
jego całkowicie bezowocnej śmierci planowano wystawić dokument na
aukcji, gdzie ceną wywoławczą miała być bajkowa suma, którą
prawdopodobnie podbiłby bajecznie rzekomy sojusznik króla, cesarz
Utracji Kali-Gulasz, aby się mieć z czego i z kogo do końca życia
natrząsać. Potencjalnym nabywcą mógłby takoż okazać się
bogaty podróżnik i kolekcjoner manuskryptów z Błogostanu, Niemam
Kurdesz Nabilet. Mimo tych niezwykle lukratywnych perspektyw
postanowiono ostatecznie z obrzydliwie cuchnącego tchórzostwa, co
nie umniejszało ogromnego żalu za potencjalnym zarobkiem, ukryć
dokument w królewskim szambie. Głównie dlatego, że nikt, prócz
króla, nie ośmieliłby się tam grzebać. No, może właśnie
jedynie wiarołomne służby specjalne. Ale tego nikt, oprócz króla,
nie śmiałby podejrzewać. Obawy o krwawą zemstę Chimeryka III w
razie odkrycia kulis szantażu, czy też sposobu, w jaki pechowo
zagubiony fragment wiersza stałby się ewentualnie przedmiotem
aukcji, były w najwyższej mierze zasadne. Tym bardziej, że król
odziedziczył mściwość jeszcze po swym prapradziadku Dziadosławie
Zaplutym. Oczywiście o tym, gdzie utkwił utracony „szkopuł”,
poinformował z całą życzliwością Królewski Majestat
najbardziej spośród zgrai spiskowców wiarołomny sługus. Można
teraz jego wypchaną słomą kukłę z pętlą na szyi oglądać w
osobnej gablocie w centralnym punkcie Muzeum Historii Naturalnej
Demokratycznego Królestwa Zakonia. Zresztą i tak nie powinien był
żyć długo i szczęśliwie, jak każdy inny wiarołomny, zwykły,
szary obywatel tego kraju, choćby nosił najciemniejsze szkła w
goglach i wielki, nieprzemakalny parasol.
Część druga: „Tajne
stowarzyszenie szczudłonogich”
Pewnego dnia król stał
się tak osowiały, że dwa puchacze chciały z nim spółkować.
Niestety, król nie miał nastroju na zbiorowe harce. Uciekając
przed puchaczem w różowych stringach, kilka razy schował się w
toalecie, żeby oczyścić umysł specjalnym białym proszkiem, który
przechowywał we flakoniku z napisem „WCIĄGNIJ MNIE”. Napis był
po to, żeby nie zapomnieć, co trzeba zrobić, gdyż każdy lek
niewłaściwie stosowany może zagrażać życiu lub zdrowiu, lecz po
zastosowaniu się do zalecenia wciąż pozostawały w umyśle króla
nostalgiczne miazmaty po strupieszałych ideologicznie wspomnieniach
młodości. To dopiero przykra niespodzianka!? W lustrze zauważył,
że wygląda bardzo niewyraźnie i wcale nie dlatego, że zapomniał
założyć swoje siedmiomilowe soczewki. Prawdopodobnie za często
mył twarz obcokrajowym mydłem, które pachniało całkiem osobliwie
i pieniło się dużo bardziej niż on sam, gdy dawał upust
niepohamowanej złości. To powinno było go zastanowić, ale go nie
zastanowiło, tylko piekło w zamydlone oczy. Pewnie – myślał
król – było to mydło do całkiem czegoś innego i zaczął
podejrzewać najgorsze, widząc swe monstrualnie nabrzmiałe i
zaróżowione policzki oraz szukać napisu lub ulotki z instrukcją...
Musi się owo czarodziejskie cholerstwo czymś specjalnym spłukiwać,
żeby przywrócić dawny imaż. Niestety ulotka gdzieś się
zawieruszyła, a wszystkich tłumaczy obcokrajowych instrukcji na
wszelki wypadek kazał zamknąć już dawno temu w lochu... No i
natenczas przypomniał sobie tamtego katorżnika, który się czymś
udławił... On najpewniej próbował połknąć ulotkę z
instrukcją od mydła i dlatego tak się dziwnie „uśmiechał”, a
ponieważ nie miał czym popić, to się zakrztusił śmiertelnie i
tyle. Trzeba było wtedy zrobić bez zwłoki autopsję! A teraz to go
szukaj w szczerym polu, jak żerują tam dzień i noc sępy, łase
nawet na odtłuszczone produkty i inną dietetyczną żywność! Król
był na siebie zły i z zemsty zwykle w takich chwilach robił sobie
grysik na kozim mleku, którego nie znosił od dzieciństwa. Albo,
również od dzieciństwa, doklejał sobie brodę, żeby wyglądać
groźniej, bo nie było wtedy widać blizn po ospie. A może z
bliznami po ospie wyglądał groźniej? Dobrze, że brodę można
było odkleić. Zapuszczanie brody kłóciło się z jego raptownym
charakterem. Nie pocieszało go wcale, że jest jak Bóg – niewielu
ma w Niego prawdziwą wiarę, za to niezliczony tabun melepetów i
ciećwierzy jest gotów w Jego imieniu mordować, grabić i gwałcić,
poczytując to sobie za zbawienny uczynek. Hej! Pośmigałby sobie
też jakimś pałaszem albo basałykiem, zagrabił chociaż alejkę w
pałacowym parku i przy okazji skrobnął na niej grabkami jakąś
nierozgarniętą podkuchenną! A może by tak, zamiast tracić twarz,
stracić kilku fałszywych przyjaciół i prawdziwych wrogów? Trudno
było królowi odmówić sobie drobnych przyjemności, więc prędko
wydał odpowiedni rozkaz na odpowiednim formularzu. Nie musiał
używać co prawda formularza, ale bardzo mu to dodawało we własnych
oczach ogłady. Odbyła się publiczna egzekucja. Rozpaczliwe wołania
skazańców o pomstę do nieba słychać było nawet na puszczy, mimo
to kat gorliwie uczynił swą powinność wśród entuzjastycznego,
jak się królowi wydawało, gderania zebranej pod groźbą aresztu
gawiedzi. „A mogło być tak sympatycznie, gdyby król na parę
sekund przed ścięciem wszystkich ułaskawił...” - napisał po
fakcie w obcokrajowej prasie obcokrajowy korespondent, któremu nigdy
więcej potem nie wydano wizy wjazdowej do Demokratycznego Królestwa
Zakonia. „Zakońskie metody” - jak określano modus operandi
Chimeryka III - podobały się jednak większości spośród tych
obywateli, którzy nie mieli żylaków i płaskostopia, za to mieli
poważne problemy ze wzrokiem. Nie musieli oni dokładnie oglądać,
zwłaszcza w przyciemnianych okularach, drastycznych szczegółów
wszelkich imprez plenerowych, za to mogli często spotykać się
towarzysko na świeżym powietrzu. Nawet gdy padało, bo mieli zawsze
ze sobą parasol, który chronił nie tylko przed deszczem, ale też,
zwłaszcza w pierwszych rzędach, przed bryzgającą w trakcie
egzekucji krwią. Poza tym po deszczu zawsze świeci słońce, po
obiedzie zawsze jest musztarda, a po niedzieli można wziąć się
migiem do pracy i zapomnieć o głupotach, które przychodzą do
głowy najzwyczajniej z nudów. Królowi nie przychodziło do głowy,
że jest błaznem, błaznowi nawet się nie śniło, że jest królem,
bo brał specjalne tabletki przed snem, które zalecił mu królewski
medyk. Nawiasem mówiąc, medyk zalecał je praktycznie wszystkim,
prócz króla. Ponieważ tylko król miał prawo śnić o tym, że
jest królem – dobrym, hojnym, wielkodusznym, łaskawym, etc.,
etc., dlatego Chimeryk III kładł się spać na wszelki wypadek ze
słownikiem wyrazów bliskoznacznych, żeby o niczym nie zapomnieć.
No i z ulubioną przytulanką – pluszowym tasiemcem na baterie, z
dynamiczną funkcją wibratora. To chyba właśnie on zainspirował
króla, aby wprowadzić dla poddanych specjalny podatek. Czyli
podatek od przyrodzenia, który potocznie zwany był nieco mniej
pieszczotliwie. Jeśli ktoś nie chciał go zapłacić, pojawiał się
rychło komornik z zestawem narzędzi chirurgicznych. I miał zawsze
ze sobą środki znieczulające, więc od razu mógł pobrać od ich
podania kolejny podatek. Cóż, często były te specyfiki dość
przeterminowane, niemniej cała procedura działała niczym w
sprawnym i nowoczesnym salonie kosmetycznym. A każde zakońskie
dziecko pragnęło zostać w przyszłości choć przez jakiś czas
komornikiem-kosmetykiem. Przynajmniej dopóki nie uzyska po
skończeniu specjalnego kursu uprawnień do pracy w handlu żywym
towarem. Bo jednak humanistyczne wartości są najdroższe.
Przyszłość królestwa
rysowała się zatem w niezwykle wyrazistych, jaskrawych barwach.
Każda nawet najdrobniejsza rysa nabierała z czasem pełnego,
jaskrawego wyrazu na wyraziście ciemnym tle historii, którą
zapisywało na bieżąco wielu kronikarzy w niejasnym świetle
przepisów kodeksu bezkarnego. Tak, aby kiedyś najbardziej
niewiarygodnie piękna wersja wydarzeń znalazła się w oficjalnych
annałach i podręcznikach szkolnych. I aby nikt nie uwierzył w to,
że po kryjomu przekazywano sobie słowa sekretnego hymnu Zakonia:
Chyli się z boku chałupa krzywa
A gołe licho czyha w pokrzywach.
Nędza pod lasem miotłę swą stroszy,
Swąd się przez pole
ciągnie z kaloszy.
Rozpełzły się czarne
entropie,
Upstrzyła tynk mucha na stropie...
Zakonie, kochane nasze Zakonie -
Żmije hodujesz na własnym łonie.
My wiarołomni, ale poddani -
Żyjemy, lecz życie to jest do bani!
W naszym królestwie piękna i dobra
Prawda nas kąsa jak królewska kobra.
Próśb naszych nigdy tu się nie
słucha,
Tańczy swawolnie jędza kostucha.
Rzępolą strachy gdzieś za kominem -
Trzeba do gry tej dobrą mieć minę.
Nasze dogmaty – dbamy
wciąż o nie:
Wiedźma nie tonie, więc
stos zapłonie!
Gdy komu do łba strzeli
kląć szpetnie,
Kat łeb ten zaraz
toporem zetnie.
Zakonie, kochane nasze Zakonie -
Nikt tu nie staje w naszej obronie.
Lecz my kochamy Cię całym sercem,
Tak jak ofiara kocha
mordercę!
A po każdej zwrotce
wybrzmiewał następujący refren:
Ktoś wyzwolić może
zdoła
Spod jarzma gnoja
mongoła...
Gdy wolności słońce
wstanie -
Zjemy drania na
śniadanie!
Oczywiście oficjalny
hymn, ze względu na króla, był wyłącznie mruczany, za to
wyniośle i w bałwochwalczym tonie. Ponieważ, jak można bez cienia
wątpliwości domniemywać, słowa hymnu mogłyby wzbudzić królewską
wściekłość w stopniu zagrażającym całej państwowości
Zakonia. Król zaś myślał, że hymn właśnie tak brzmi, ponieważ
społeczeństwo nie znajduje słów, żeby wyrazić wdzięczność,
uznanie i podziw dla jego dostojeństwa, mądrości, siły charakteru
i mnóstwa innych przymiotów wielkiego władcy. Jak też, żeby
wyrazić bezmiar szczęścia z faktu, że poddani urodzili się
właśnie na terytorium najwspanialszego z możliwych królestw,
czego dowodem była odwieczna zazdrość wszystkich sąsiadujących
krain. Słowa te znane były natomiast wyłącznie z przekazów
ustnych i to szczególnie wtajemniczonym i w przemyślny sposób
wiarołomnym obywatelom, którzy równie potajemnie czcili pradawnego
boga Świntucha. Według wierzeń chronił on swych wyznawców przed
wyrzutami sumienia, karą za grzechy, nieuzasadnioną niczym powagą
chwili, jak też przed chorobami wenerycznymi, co jednak zbyt często
okazywało się okrutną nieprawdą... Zapyta ktoś być może –
gdzie umiejscawiali się ci wtajemniczeni w hierarchii, gdzież było
ich miejsce na drabinie społecznej? Otóż praktycznie nigdzie,
ponieważ nauczyli się oni niegdyś chodzić na szczudłach. Gdy zaś
odebrano im szczudła, ich nogi na drodze ewolucji samoistnie
wydłużyły się znacznie i proces ten trwa po dzień dzisiejszy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz