Licznik

środa, 21 lutego 2018

KRÓLESTWO (Baśń zmyślona na faktach)


Część pierwsza: „Wielki, nieprzemakalny parasol”

Królestwo Zakonia, a właściwie Demokratyczne Królestwo Zakonia Najciemniejszej Gwiazdy Przytułku Podejrzanej Konduity Narodu Garbatego rozpościerało się gdzieś na bezpiecznych rubieżach zwyrodniałego od konsumpcji konserwantów świata. Przez cały kraj płynęły – podobno, bo nikt tego nie widział - rzeki i strumienie mleka oraz miodu, przez co naród chodził trochę niedomyty, a ku niebu strzelistymi zboczami piętrzyły się obiecywane przez propagandowe przewodniki i foldery złote góry. Były kiedyś również morza – jedno gdzieś na niedalekiej północy, ale wsiąkło lub wyparowało, najprawdopodobniej ze względu na panującą tam wieczną represję i związaną z tym wzmożoną migrację molekuł wody. Morze z południa natomiast sprzedano w niepamiętnych czasach rzekomo wraz z Atlantydą Marsjanom, ponieważ chcieli oni koniecznie wypromować u siebie jakąś dziwną krainę, która zatonęła, żeby mieć chociaż jedną legendę nie opierającą się wyłącznie na suchych faktach. Społeczeństwo Zakonia stanowił różnoraki personel – od domorosłych pogrzebaczy ze złotą rączką, przez wykwintnie szkolonych na salonach patafianów i dyplomowaną łobuzerię, po zwykłych próżniaków, którzy nie miewali żadnych problemów, zwłaszcza z wypróżnieniem. Na szczycie społecznej drabiny chybotał się nieco wyniośle król Chimeryk III Pobladły. To nie znaczy, że miał jakichś poprzedników o tym samym imieniu, ewentualnie innym przydomku. Po prostu w dzieciństwie jadł za trzech, a ponieważ dwóch pozostałych przerósł i z nich wszystkich był najmądrzejszy, uważał, że ten tytuł mu się słusznie należy. A także, że jedno królestwo jest i tak za ciasne na jego rozmiar. Dość pokrętne tłumaczenie, jak na prostego tyrana... Nieważne. Poniżej jego pasa zwisali w cieniu na miniszczebelkach ministerialnych, czasem minimalnie łopocząc na wietrze, ministrowie. Jeszcze niżej kurczowo ściskali swe luksusowe, wypolerowane przez służbę szczeble księżne i książęta w kurtuazyjnych ukłonach. Niżej wytworni, w każdym razie póki się nie odezwali na byle jaki temat, kuci na cztery podeszwy burżuje przed i po liposukcji, których ciężkie pieniądze znacznie jednak stabilizowały pozycję drabiny. U dołu natomiast dyndały kiście klasy pośledniej, pospólstwa, oraz wszystkich najniższych stanów w stanie naturalnym, znaczy w grząskim po szyję gruncie, którego głównym składnikiem był rzecz jasna naturalny nawóz. Wszyscy złączeni wysiłkiem, by utrzymać się na swojej pozycji, jeśli nie uda się tylko wspiąć nieco wyżej. No i przy okazji utrzymać całą konstrukcję możliwie pionowo, chroniąc ją przed moralną degrengoladą. Króla i królową rzekomo chroniła dodatkowo jakaś siła wyższa, ale to było li tylko zaklęcie kilku specjalnie opłacanych urzędników tłustej maści. Pozostałej zaś tłuszczy i tak nie chroniło nic, z wyjątkiem okularów przeciwsłonecznych oraz parasola. Toteż wszyscy na wszelki wypadek chodzili w ciemnych okularach, jakby mieli chroniczne zapalenie spojówek, z parasolkami - chociażby pod pachą - jakby mieli za chwilę odśpiewać „Deszczową piosenkę”. Łączyła ich również inna wspólna cecha. Tak jak pierwsza dama dworu, księżna Zaciężna z podległej krainy Muchomoru i jej córka od sznurka, Mordęga Żezgroza, która była wiarołomna, choć nie miała męża, byli i pozostali, równie wiarołomni, aczkolwiek strasznie zajęci obowiązkami państwowymi. Najpierw praca, potem wiarołomstwo. Była zatem królowa Ula, zajęta ustawowo składaniem jaj, wedle rozporządzenia Ministerstwa Przyrostu Naturalnego, co mimo wszystko dostarczało jej wielu wzruszeń, z konwulsjami włącznie. Prócz tego zajmowała się nadzorowaniem ogniska domowego w pałacowym kominku za pomocą miotacza ognia, polerowaniem klejnotów koronnych za pomocą magicznego płynu „Ballantine's”, przyjmowanego doustnie, sprzątaniem świadków koronnych za pomocą adoptowanego asasyna, budzeniem zgorszenia bez pomocy, jak również bez przyodziewku i wieloma innymi sprawami - wyłącznie za pomocą służby. A wiadomo – służba nie drużba! Król był przeważnie zajęty toaletą w toalecie, gdzie mocno skropiony wodą toaletową występował przed lustrem przeciwko hipotetycznej krytyce królewskiego aromatu i organizował przy okazji posiedzenia rządu, na czym się mocno skupiał. No a powszechnie znanym faktem było przecież, że w istocie i wszędzie indziej rządził sam. Załatwiał przy okazji i z zamiłowania różne papierkowe sprawy, dotyczące głównie kanalizacji, ponieważ w niej kanalizowały się najważniejsze problemy królestwa. Mówiono wszędy: „Tak jak szerszeń żądli w gaju, król nasz rządzić ma w zwyczaju!” Byli jak najbardziej różnego autoramentu dworzanie, spędzający w wiarołomnym stylu czas na dworze, no i niezwykli zjadacze chleba - przez to - że nie samym chlebem żyli, co im zresztą bardzo schlebiało. Ci ostatni też byli wiarołomni, niemniej w codziennych praktykach wiarołomstwa przeszkadzała im harówka i mozół, za co otrzymywali psie pieniądze, wypłacane przez specjalnie głodzonego wilczura, wypuszczanego na czas wypłaty z klatki. Całe królestwo było jednakże otoczone fosą, w której pływały dostojnie pobudzone krokodyle, bo nie wolno ich było karmić ze względu na przepisy BHP. Uniknięcie wypłaty było zatem daremne, tym bardziej, że król dbał o to, aby każdy dostał, co mu się sprawiedliwie, oczywiście według królewskiego widzimisię, należało. Był także błazen, któremu nie bardzo wypadało błaznować i choć nie miał do tego w równej mierze talentu ani przygotowania, zwłaszcza że wcześniej pracował wyłącznie jako wiatrołap, wykonywał, jak umiał, sumiennie swój zawód. Wystarczyło, że po prostu nie próbował się głupio wymądrzać i dostawał za to z ręki kostkę cukru. W końcu został demokratycznie wybrany na błazna, bo król akurat był zajęty swoimi ważkimi problemami i wybierał coś z szamba. Śmiechy ani chichy Chimeryka III nie interesowały. Dlatego – żeby dodatkowo wzbudzić konstytucyjnie mu zapisaną miłość poddanych – rozdawał szczodrze sztuczne, wystudiowane grymasy królewskiego oblicza. A grymasić też lubił. Nawet najdowcipniejszy błazen i tak by go nie rozśmieszył, bowiem nie było się, prawdę mówiąc, z czego śmiać, a żarty skończyły się dawno temu, za siedmioma, góra ośmioma, cienistymi dolinami podłej chandry. Pomimo to królowi trudno było odmówić swoistego poczucia humoru, albowiem beznamiętnie cedził czasem przez zaciśnięte zęby okazyjne żarty. Na przykład kiedyś, odwiedzając miejscowe lochy, podziwiał najnowsze wynalazki w dziedzinie przykuwania więźniów do ścian i zapytał od niechcenia strażników, czy byliby w stanie przykuć trochę bardziej w tej ciemnicy jego uwagę. Wszyscy się natychmiast zalali łzami, błagając króla na klęczkach, żeby im dał na to jeszcze odrobinę czasu i więcej pochodni. Wtedy król zwrócił się do więźniów z pytaniem, cokolwiek retorycznym: „Co wy jesteście, tani obywatele, tacy skrępowani?” Niektórzy próbowali wykrzywić chociaż usta przez nieszczery szacunek dla monarchy i wydać jakiś dźwięk imitujący rechot lub rżenie, lecz brzmiało to jedynie jak rozpaczliwy jęk, poprzedzony spazmem boleści. Wtedy wpadł do lochu przez pewną szczelinę w suficie, którą strażnicy wykorzystywali, żeby nie szwendać się gdzieś w ziąb, szczególnie po nocy - za potrzebą - wątły promyczek złudnej nadziei. I oświetlił twarz, czy też coś na jej kształt, jednego z więźniów, który bezpośrednio pod wspomnianą szczeliną dogorywał. Trudno było rozpoznać na jego fizis równie złudny cień uśmiechu, może nawet z podcieniem ironii, bo zaraz ów więzień udławił się czymś. Przypuszczalnie swoim nienaturalnym i zbyt pochopnym śmiechem. No i trzeba było go szybko kimś zastąpić, żeby nie przepadły dotacje na projekt rozbudowy lochów królewskich z Ligi Środków Finansowych, toteż strażnicy udali się w te pędy, wymachując i podzwaniając kajdanami, na najbliższy gościniec. Król jednak bardzo żałował tego więźnia, bo zdążył go w czasie swych odwiedzin nawet polubić i wręcz zainteresował się przyczyną, która wepchnęła niebożę do królewskiej ciupy. Ale że nie było to nic ważnego, odradzono mu zaprzątanie sobie tym głowy. Natomiast sprawą znacznej wagi, która zaprzątała głowę państwa, było podejrzenie, że król ma od dawien dawna afektowany romans z księżną Zaciężną i że jej córka od sznurka, Mordęga Żezgroza, jest równocześnie jego nieślubnym potomstwem. Nie chciał bardzo, ale to bardzo, żeby złe języki i pomówienia, które zła ślina na nie przynosi, odrywały królową mać od obowiązków składania jaj. Każde jajo było ważne, nawet jeśli nie miało żółtka albo było bardzo ścięte. Najważniejsze, żeby za młodu odpowiednio nasiąknęła skorupka wiarą w iluzję władzy, a przy tym, żeby była potem ideowo niezłomna. Podejrzenie o wiarołomstwo króla wzięło się natomiast stąd, że niegdyś znaleziono urwany skrawek papieru toaletowego, na którym był najpewniej przez niezmiennie panującego nabazgrany fragment wiersza – jak mniemano – miłosnego: „Nie mogę już dłużej walczyć z tym uczuciem/ Jak niegdyś o władzę z moim bratem Guciem/ Niczym zorzę Cię widzę w wieczornej pomroce/ Gdy pod rozdartym z namiętności ukryłem się kocem...” Tu poemat się urywa, za to z tyłu była jeszcze adnotacja: „Do rączyn przecudnych Arch...”. Wszystkim wszakże było wiadomo, że księżnej na imię Archipelagia i że najpewniej ku niej kierował Chimeryk III swe pożądliwe strofy, a nie ku jakiejś podupadłej archidiecezji przez małe „a”. Także do królewskiego brata zwracano się dawnymi czasy „Gustawie”, zanim wpadł przypadkiem do studni, potrącony przez przypadkowo przejeżdżający spychacz, który tę studnię zupełnym już przypadkiem zasypał. Skrawek długo był w posiadaniu tajnych służb, podległych co prawda bezpośrednio królowi, niestety niebywale wiarołomnych, stąd liczono z ich strony na spory zysk za pośrednictwem podstawionego szantażysty-samobójcy. W razie jego całkowicie bezowocnej śmierci planowano wystawić dokument na aukcji, gdzie ceną wywoławczą miała być bajkowa suma, którą prawdopodobnie podbiłby bajecznie rzekomy sojusznik króla, cesarz Utracji Kali-Gulasz, aby się mieć z czego i z kogo do końca życia natrząsać. Potencjalnym nabywcą mógłby takoż okazać się bogaty podróżnik i kolekcjoner manuskryptów z Błogostanu, Niemam Kurdesz Nabilet. Mimo tych niezwykle lukratywnych perspektyw postanowiono ostatecznie z obrzydliwie cuchnącego tchórzostwa, co nie umniejszało ogromnego żalu za potencjalnym zarobkiem, ukryć dokument w królewskim szambie. Głównie dlatego, że nikt, prócz króla, nie ośmieliłby się tam grzebać. No, może właśnie jedynie wiarołomne służby specjalne. Ale tego nikt, oprócz króla, nie śmiałby podejrzewać. Obawy o krwawą zemstę Chimeryka III w razie odkrycia kulis szantażu, czy też sposobu, w jaki pechowo zagubiony fragment wiersza stałby się ewentualnie przedmiotem aukcji, były w najwyższej mierze zasadne. Tym bardziej, że król odziedziczył mściwość jeszcze po swym prapradziadku Dziadosławie Zaplutym. Oczywiście o tym, gdzie utkwił utracony „szkopuł”, poinformował z całą życzliwością Królewski Majestat najbardziej spośród zgrai spiskowców wiarołomny sługus. Można teraz jego wypchaną słomą kukłę z pętlą na szyi oglądać w osobnej gablocie w centralnym punkcie Muzeum Historii Naturalnej Demokratycznego Królestwa Zakonia. Zresztą i tak nie powinien był żyć długo i szczęśliwie, jak każdy inny wiarołomny, zwykły, szary obywatel tego kraju, choćby nosił najciemniejsze szkła w goglach i wielki, nieprzemakalny parasol.

Część druga: „Tajne stowarzyszenie szczudłonogich”

Pewnego dnia król stał się tak osowiały, że dwa puchacze chciały z nim spółkować. Niestety, król nie miał nastroju na zbiorowe harce. Uciekając przed puchaczem w różowych stringach, kilka razy schował się w toalecie, żeby oczyścić umysł specjalnym białym proszkiem, który przechowywał we flakoniku z napisem „WCIĄGNIJ MNIE”. Napis był po to, żeby nie zapomnieć, co trzeba zrobić, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany może zagrażać życiu lub zdrowiu, lecz po zastosowaniu się do zalecenia wciąż pozostawały w umyśle króla nostalgiczne miazmaty po strupieszałych ideologicznie wspomnieniach młodości. To dopiero przykra niespodzianka!? W lustrze zauważył, że wygląda bardzo niewyraźnie i wcale nie dlatego, że zapomniał założyć swoje siedmiomilowe soczewki. Prawdopodobnie za często mył twarz obcokrajowym mydłem, które pachniało całkiem osobliwie i pieniło się dużo bardziej niż on sam, gdy dawał upust niepohamowanej złości. To powinno było go zastanowić, ale go nie zastanowiło, tylko piekło w zamydlone oczy. Pewnie – myślał król – było to mydło do całkiem czegoś innego i zaczął podejrzewać najgorsze, widząc swe monstrualnie nabrzmiałe i zaróżowione policzki oraz szukać napisu lub ulotki z instrukcją... Musi się owo czarodziejskie cholerstwo czymś specjalnym spłukiwać, żeby przywrócić dawny imaż. Niestety ulotka gdzieś się zawieruszyła, a wszystkich tłumaczy obcokrajowych instrukcji na wszelki wypadek kazał zamknąć już dawno temu w lochu... No i natenczas przypomniał sobie tamtego katorżnika, który się czymś udławił... On najpewniej próbował połknąć ulotkę z instrukcją od mydła i dlatego tak się dziwnie „uśmiechał”, a ponieważ nie miał czym popić, to się zakrztusił śmiertelnie i tyle. Trzeba było wtedy zrobić bez zwłoki autopsję! A teraz to go szukaj w szczerym polu, jak żerują tam dzień i noc sępy, łase nawet na odtłuszczone produkty i inną dietetyczną żywność! Król był na siebie zły i z zemsty zwykle w takich chwilach robił sobie grysik na kozim mleku, którego nie znosił od dzieciństwa. Albo, również od dzieciństwa, doklejał sobie brodę, żeby wyglądać groźniej, bo nie było wtedy widać blizn po ospie. A może z bliznami po ospie wyglądał groźniej? Dobrze, że brodę można było odkleić. Zapuszczanie brody kłóciło się z jego raptownym charakterem. Nie pocieszało go wcale, że jest jak Bóg – niewielu ma w Niego prawdziwą wiarę, za to niezliczony tabun melepetów i ciećwierzy jest gotów w Jego imieniu mordować, grabić i gwałcić, poczytując to sobie za zbawienny uczynek. Hej! Pośmigałby sobie też jakimś pałaszem albo basałykiem, zagrabił chociaż alejkę w pałacowym parku i przy okazji skrobnął na niej grabkami jakąś nierozgarniętą podkuchenną! A może by tak, zamiast tracić twarz, stracić kilku fałszywych przyjaciół i prawdziwych wrogów? Trudno było królowi odmówić sobie drobnych przyjemności, więc prędko wydał odpowiedni rozkaz na odpowiednim formularzu. Nie musiał używać co prawda formularza, ale bardzo mu to dodawało we własnych oczach ogłady. Odbyła się publiczna egzekucja. Rozpaczliwe wołania skazańców o pomstę do nieba słychać było nawet na puszczy, mimo to kat gorliwie uczynił swą powinność wśród entuzjastycznego, jak się królowi wydawało, gderania zebranej pod groźbą aresztu gawiedzi. „A mogło być tak sympatycznie, gdyby król na parę sekund przed ścięciem wszystkich ułaskawił...” - napisał po fakcie w obcokrajowej prasie obcokrajowy korespondent, któremu nigdy więcej potem nie wydano wizy wjazdowej do Demokratycznego Królestwa Zakonia. „Zakońskie metody” - jak określano modus operandi Chimeryka III - podobały się jednak większości spośród tych obywateli, którzy nie mieli żylaków i płaskostopia, za to mieli poważne problemy ze wzrokiem. Nie musieli oni dokładnie oglądać, zwłaszcza w przyciemnianych okularach, drastycznych szczegółów wszelkich imprez plenerowych, za to mogli często spotykać się towarzysko na świeżym powietrzu. Nawet gdy padało, bo mieli zawsze ze sobą parasol, który chronił nie tylko przed deszczem, ale też, zwłaszcza w pierwszych rzędach, przed bryzgającą w trakcie egzekucji krwią. Poza tym po deszczu zawsze świeci słońce, po obiedzie zawsze jest musztarda, a po niedzieli można wziąć się migiem do pracy i zapomnieć o głupotach, które przychodzą do głowy najzwyczajniej z nudów. Królowi nie przychodziło do głowy, że jest błaznem, błaznowi nawet się nie śniło, że jest królem, bo brał specjalne tabletki przed snem, które zalecił mu królewski medyk. Nawiasem mówiąc, medyk zalecał je praktycznie wszystkim, prócz króla. Ponieważ tylko król miał prawo śnić o tym, że jest królem – dobrym, hojnym, wielkodusznym, łaskawym, etc., etc., dlatego Chimeryk III kładł się spać na wszelki wypadek ze słownikiem wyrazów bliskoznacznych, żeby o niczym nie zapomnieć. No i z ulubioną przytulanką – pluszowym tasiemcem na baterie, z dynamiczną funkcją wibratora. To chyba właśnie on zainspirował króla, aby wprowadzić dla poddanych specjalny podatek. Czyli podatek od przyrodzenia, który potocznie zwany był nieco mniej pieszczotliwie. Jeśli ktoś nie chciał go zapłacić, pojawiał się rychło komornik z zestawem narzędzi chirurgicznych. I miał zawsze ze sobą środki znieczulające, więc od razu mógł pobrać od ich podania kolejny podatek. Cóż, często były te specyfiki dość przeterminowane, niemniej cała procedura działała niczym w sprawnym i nowoczesnym salonie kosmetycznym. A każde zakońskie dziecko pragnęło zostać w przyszłości choć przez jakiś czas komornikiem-kosmetykiem. Przynajmniej dopóki nie uzyska po skończeniu specjalnego kursu uprawnień do pracy w handlu żywym towarem. Bo jednak humanistyczne wartości są najdroższe.
Przyszłość królestwa rysowała się zatem w niezwykle wyrazistych, jaskrawych barwach. Każda nawet najdrobniejsza rysa nabierała z czasem pełnego, jaskrawego wyrazu na wyraziście ciemnym tle historii, którą zapisywało na bieżąco wielu kronikarzy w niejasnym świetle przepisów kodeksu bezkarnego. Tak, aby kiedyś najbardziej niewiarygodnie piękna wersja wydarzeń znalazła się w oficjalnych annałach i podręcznikach szkolnych. I aby nikt nie uwierzył w to, że po kryjomu przekazywano sobie słowa sekretnego hymnu Zakonia:

Chyli się z boku chałupa krzywa
A gołe licho czyha w pokrzywach.
Nędza pod lasem miotłę swą stroszy,
Swąd się przez pole ciągnie z kaloszy.

Rozpełzły się czarne entropie,
Upstrzyła tynk mucha na stropie...
Zakonie, kochane nasze Zakonie -
Żmije hodujesz na własnym łonie.

My wiarołomni, ale poddani -
Żyjemy, lecz życie to jest do bani!
W naszym królestwie piękna i dobra
Prawda nas kąsa jak królewska kobra.

Próśb naszych nigdy tu się nie słucha,
Tańczy swawolnie jędza kostucha.
Rzępolą strachy gdzieś za kominem -
Trzeba do gry tej dobrą mieć minę.

Nasze dogmaty – dbamy wciąż o nie:
Wiedźma nie tonie, więc stos zapłonie!
Gdy komu do łba strzeli kląć szpetnie,
Kat łeb ten zaraz toporem zetnie.

Zakonie, kochane nasze Zakonie -
Nikt tu nie staje w naszej obronie.
Lecz my kochamy Cię całym sercem,
Tak jak ofiara kocha mordercę!

A po każdej zwrotce wybrzmiewał następujący refren:

Ktoś wyzwolić może zdoła
Spod jarzma gnoja mongoła...
Gdy wolności słońce wstanie -
Zjemy drania na śniadanie!

Oczywiście oficjalny hymn, ze względu na króla, był wyłącznie mruczany, za to wyniośle i w bałwochwalczym tonie. Ponieważ, jak można bez cienia wątpliwości domniemywać, słowa hymnu mogłyby wzbudzić królewską wściekłość w stopniu zagrażającym całej państwowości Zakonia. Król zaś myślał, że hymn właśnie tak brzmi, ponieważ społeczeństwo nie znajduje słów, żeby wyrazić wdzięczność, uznanie i podziw dla jego dostojeństwa, mądrości, siły charakteru i mnóstwa innych przymiotów wielkiego władcy. Jak też, żeby wyrazić bezmiar szczęścia z faktu, że poddani urodzili się właśnie na terytorium najwspanialszego z możliwych królestw, czego dowodem była odwieczna zazdrość wszystkich sąsiadujących krain. Słowa te znane były natomiast wyłącznie z przekazów ustnych i to szczególnie wtajemniczonym i w przemyślny sposób wiarołomnym obywatelom, którzy równie potajemnie czcili pradawnego boga Świntucha. Według wierzeń chronił on swych wyznawców przed wyrzutami sumienia, karą za grzechy, nieuzasadnioną niczym powagą chwili, jak też przed chorobami wenerycznymi, co jednak zbyt często okazywało się okrutną nieprawdą... Zapyta ktoś być może – gdzie umiejscawiali się ci wtajemniczeni w hierarchii, gdzież było ich miejsce na drabinie społecznej? Otóż praktycznie nigdzie, ponieważ nauczyli się oni niegdyś chodzić na szczudłach. Gdy zaś odebrano im szczudła, ich nogi na drodze ewolucji samoistnie wydłużyły się znacznie i proces ten trwa po dzień dzisiejszy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz