Licznik

poniedziałek, 5 września 2022

Koniec końców

 O gęstości obfita gęstwino! Jakże rzadką obdarzasz świat miną!  My też nieczęsto potrafimy się skoncentrować i rozrzedzamy nasz środek ciężkości, by móc marzyć, że na chwilę uda nam się nieco wzlecieć, lub lżej upaść i lżej potem lżyć. By być mniej obelżywym w obelżywym świecie. Tyle za to mamy zbędnych myśli, zbytecznych pragnień i niepotrzebnych wspomnień… Nadmiaru trosk też nie da się spalić, dezaktywować, wysadzić w przestrzeń, zatopić w oceanie albo choć wywieźć na wysypisko, czy oddać w depozyt w miejsce, gdzie uległyby przedawnieniu…

Modlimy się do jutra. O przetrwanie. Żegnamy się: „Do jutra!”, wierząc że modlitwa zadziała.

W składzie pociągu znalazł się wagon, w wagonie Egon w agonii z pagonem ognia za swym ogonem nagłym goni. Pociąg normalnie jedzie po torach, aczkolwiek nie ten nasz… Niby też „nasz”, a i tak okazuje się, że jedziemy „na gapę” w kierunku, dokąd niekoniecznie chcielibyśmy dojechać. Innego pociągu nie ma i nie będzie. Skład pociągu wciąż ulega zmianie, niemniej wagon z Egonem jest zawsze.

Występuje wokół nas cały szereg bladych lub zielonych pojęć. I one ustawiają się szeregowo, żeby je można było łatwiej przeglądać. Czasem (ale naprawdę wyjątkowo)  weryfikować. Bo lubimy się przyzwyczajać i nasze przyzwyczajenia są po prostu miłe, pluszowe, przytulne i ulubione. Jesteśmy od życia śmiertelnie uzależnieni. A życie nas z pomocą pluszaków wykańcza.

Koniec końców nadejdzie. A może nadjedzie albo nadleci. Zależy od tego, jak bardzo będzie mu się spieszyć (nie wiedzieć dokąd). Ciszę spowije spokój, a spokój spowije cisza. I będą spowite nimi wsze czasy, bo znikną wsze hałasy… I sczezną wsze wszy. Bo nie będą się miały czym karmić. Przez ucho igielne przejadą karawany wielbłądów z ładunkiem wszechuniwersalnych mend, po czym znikną w swym bezmiarze. Może przez czas jakiś zostanie po nich wszechuniwersalny smród. Ale na szczęście nie będzie miał go kto wąchać. Nikt nie będzie wtykał swojego nosa do niczego. Niczego nie będzie, a nawet jak coś będzie, będzie do niczego. Dawno wetknięte, serca rozpękłe, dusze wklęśnięte, wieści roztrąbione… Nadlecą cztery kłęby na czterech wiatrach i latający dywan, pod który się skryją cztery zamiecie po czterech zmiotkach. Słońce udławi się własnym żarem i złoży ostatnią gorącą obietnicę. Zapłoną żądzą cztery księżyce. I wszystko będzie w księżycowej poświacie zrobione na szaro. I bure kotki dwa nic nie będą robi-ŁY, zasiłek im wystar-CZY. Nawet Bóg będzie miał żal do Siebie (który Się wreszcie sam przez Się zrozumie, czy może przez nieuwagę tłumienia erupcji tłumu ludzkiego ego, które było, jest i będzie większe od Wielkiego Wybuchu...) o wszystkie niestworzone rzeczy. I będzie miał dosyć stwarzania rzeczy, które się potem same unicestwiają. I Swojej Nadętej Litery. Nawet jego pomniejszony o dużo mniejszą literę smutek trudno sobie będzie wyobrazić, a co dopiero utopić w alkoholu…

Prawdopodobnie raj jest krainą wiecznego Alzheimera.

O raju! Który jesteś w naszych wyobrażeniach! Daj się upluszowić, a nam daj plusz zapomnienia!

Czasowniki wiążą się z czasem i dlatego się starzeją. Im starszy czasownik, tym mniej wsze czasy mu sprzyjają i tym mniejsze ma w nich znaczenie. Przestaje mieć nawet znaczenie w czasie całkiem wymarłym. Na przykład czasownik „liczyć” inaczej robił to kiedyś, kiedy liczył setki lat, a inaczej robi to ten, który liczy dopiero kilka mikrochwil. Prawie zerowe doświadczenia i umiejętności. Matematyka na najniższym poziomie i to bez poziomicy, wśród niedojrzałych poziomek. A przecież tamten dawno temu w ogóle przestał liczyć samego siebie… I tak ten drugi stał się ważny. Poważny. Upoważniony do wszystkiego. Urzędujący na swoją chwilę.

Często w mące chlebowej powstaje mącznik – mroczna substancja podobna ciemnej materii. Szkodliwa dla szkliwa czasu. Z mąki takiej piecze się chleb ciemny. Nie tylko z nazwy, lecz przede wszystkim z natury rzeczy (rzeczy natura jest ponura). Po jego zjedzeniu mącznik umysł mączy w mączarniach na jego zgubę. I jest potem zgubiony byle gdzie bądź. Zawsze jednak w fatalnym stanie. W ciągu Fibonacciego. Owinięty, omotany przez niejasne fraktale i zwykłe fakty po śniadaniu, czy po brunchu. Umysł taki zwykłych faktów jednak nie kojarzy i nie swata, raczej rozgarnia je kijem, bo wydaje mu się, że świat jest wtedy bardziej rozgarnięty. A mimo to marszczy nas przeszłość, że jej korzenie sięgają tak głęboko - do jądra Ziemi - najśmieszniejszej planety pod Słońcem, coraz poważniej oziębłej . Emocjonalnie coraz bardziej sinej. I jesteśmy tym zmarszczeni, bo nic z tego nie wynika – żaden rozkwit! Osobiście bym tej planety wcale nie obracał, bo może się ona obrócić jedynie w perzynę, niemniej każdy może mieć różne zdanie na ten temat. Osobiście zakończyłbym ten temat, bo ktoś może nie chcieć o tym w ogóle mówić. Jako podmiot liryczny staram się być też dla czytelnika wyłącznie domyślny. Aczkolwiek na koniec tego tekstu się pojawiłem, bo domyślam się też, że nic dobrze się nie skończy, z wyjątkiem Happy Endu.

Z całą stanowczością wszystko kiedyś stanie się na powrót sypkie i się posypie. Z całą pewnością przyjdą nowe czasy, a my będziemy dla nich tylko posypką. Żadną tam wisienką na torcie.