Licznik
poniedziałek, 13 sierpnia 2018
sobota, 4 sierpnia 2018
Czarny cylinder
Agatha
Christie (z książki „Dziesięciu Murzynków”)
Na początku było
zero. Dokładnie o północy, nawet nie patrząc na zegarek, bo po co
zegarek do jednej godziny. Zresztą i tak byłby przezroczysty i nic
nie byłoby widać, bo kolory powstały później. Przykładowo brąz
narodził się dopiero w epoce brązu i wtedy powstawało też,
gdzieś koło środy - środowisko nienaturalne człowieka. No chyba,
że byłby to zegar biologiczny. Jeszcze bez baterii. Tak więc
północ w niepokojący sposób nie mijała nie wiadomo jak bardzo
długo, bo czas zaczynał dopiero prawdopodobnie raczkować. Może go
w ogóle jeszcze nie było. Nie dowiemy się raczej, bo potem, gdy
się już na dobre rozbrykał, zero zaczęło się starzeć i teraz
już niewiele pamięta. Na memuary nie ma co liczyć. Niemniej
wszyscy wiedzą chyba, jak trudno po ciemku znaleźć włącznik
światła, zwłaszcza na czworaka. A w owym pierwotnym „bezczasie”
zero jaśniało swoim własnym zerowym blaskiem. Najpewniej miało
osobne zasilanie. I panowało niepodzielnie i wszystko było zerem.
Bezwzględnym, wyrachowanym, kompletnym i skończonym. Ach, jakież
ono było dobre! Jak pączek oblany czekoladą. Gładkie, okrągłe,
z dziurką w środku. Miało nieskończony potencjał. Cierpliwe
nawet bez nachalnego przecinka przy potencjalnej całości, póki nie
nabierze właściwego znaczenia i wartości dodanej dzięki taniej
sile roboczej z Bangladeszu. Był to „okres” niewątpliwej
prosperity zera, choć z naszej perspektywy można powiedzieć, że
było nieco drętwo – szczególnie dla kogoś, kto lubi, jak się
coś dzieje. Zero miało swój dźwięk słyszalny jedynie w jego
wnętrzu. Powstał on dzięki sile napięcia delikatnej obwódki, ale
oczywiście zanim jeszcze doszło do jednorazowego aktu zabrzmienia.
Można zatem powiedzieć, że dźwięk ten opierał się na samej
intuicji. - Oto jestem – powiedziało zero samo do siebie. I jakoś
nie chciało mu się potem dłużej gadać, bo z kim? Nikomu za to
nie przeszkadzało, nie zawadzało o nic rogiem. Na samą myśl o
tym, że mogłoby być np. chusteczką haftowaną, resetowało się.
Choć róg obfitości – czemu nie - całkiem kuszący. Nie było
wtedy monitoringu, lecz nasza głęboka wiara może dać całkowitą
pewność, że tak było. Tym bardziej, że prawdy i tak nie poznamy
za życia. A potem się zobaczy. Jeśli coś będzie widać. I akurat
będzie to prawda. Rzecz jasna to tylko całkowicie pewna hipoteza,
niepoparta nawet głupim domysłem, że zero w ogóle istnieje poza
ideą. I że istnieją też domniemane wartości ujemne, których nie
można niczym namacać, chyba że mają postać długu pieniężnego,
wtedy to one nas mogą namacać. I to dość dotkliwie. Niestety
świat nie pozostał doskonały, bo zero nie mogło znieść
doskonałości, której nikt nie składa hołdów ani ofiar, toteż
ze środka tego zera, jak z czarnego cylindra, po pewnym czasie
wyskoczyły jakieś lizusowsko-wazeliniarskie cyfry, w dodatku
arabskie, które nawet ortodoksyjni Żydzi musieli przyjąć i z nimi
współżyć. Może się od tego w głowie pomieszać jak cement w
betoniarce. A potem związać na amen. I wszystkie te cyfry
najbardziej pragnęły kolejnego zera niczym substytutu matki - wręcz
obsesyjnie. Rzecz jasna po prawicy, bo w takiej konfiguracji bez
niego były gówno warte, a z zerem po lewej stronie jeszcze mniej
niż gówno i to po cenie czarnorynkowej. Tak narodziła się
koniunktura. Ponieważ człekokształtnym na zerowym etapie rozwoju
zero zbyt trudno było wymówić, a co dopiero zrozumieć,
najbardziej człekokształtny umysłowo osobnik odczytał je jako
głoskę „o”, wymachując przy tym równie wymownie górnymi
kończynami, którymi dopiero co puścił się naszej pragałęzi.
Więc to nieprawda, że ludzie byli u zarania swych dziejów
kompletnymi analfabetami. Inna sprawa, że każdy od początku miał
prawo do własnej interpretacji – jeden jako potwierdzenie
oczekiwań, drugi jako wyraz zdziwienia (to już dwie jedynki do tego
zera, a gdyby stworzyły związek partnerski, to nawet dwójka, która
i tak jest liczbą pierwszą). Ale przecież głoska to jeszcze nie
żaden wyraz, chyba że lekko upośledzony. Tylko nawet czort nie
wie, jaki. Bo jak by wiedział, z pewnością by to wykorzystał i
stworzył jakąś przekorną alternatywę przekornie stwórczym
słowem. I nie musiałby zaczynać od zera. Nawet by już nie mógł,
bo zero nie chciałoby mieć z nim nic wspólnego, z jakimś
plagiatorem, poza tym było już od początku, więc musiałby je
najpierw cichcem podmienić - chyba na chińską podróbkę, bo na
co. A potem skołować nową płaską planetę, wokół której
kręciłoby się jakieś słonko, a przecież nie wynaleziono jeszcze
koła. To dziwne, bo od początku było zero na wzór, ale oczywiście
najciemniej pod latarnią. Czyli że przynajmniej jedna latarnia
musiała już wtedy być. Ludzie musieli tylko wynaleźć do niej
koło, żeby np. było wiadomo, co znaczy „koło latarni”, choć
wystarczyło je zwyczajnie odkryć, np. dopływając z nieznanym
nikomu żeglarzem Krzysztofem Kołombem do nieznanego nikomu jeszcze
Kołobrzegu, dokonując przy tym konkwisty polskich Indian. Tymczasem
my i tak po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy, że żyjemy
najprawdopodobniej w alternatywnym świecie równoległym, czy nawet
prostopadłym, gdzie dla niepoznaki stwarzane są od czasu do czasu
„niepozory” dobra. A tak prawdę powiedziawszy to niekontrolowane
wykwity i wybroczyny wariackiego umysłu w całkiem złym stylu z
jakiegoś kreacjonistycznego „second handu”... Zachodzi taka
możliwość. Ponieważ niewiele w ogóle wiemy. Za to nie wiemy
bardzo dużo i nie jest to akurat nasz atut, bynajmniej. Wszystko z
założenia na początku było dobre, bo nie było zła. Ale co to za
życie!? Zero seksu bez ograniczeń, zero narkotyków, zero rock and
rolla. W ogóle Genesis to z początku jedna wielka propaganda
sukcesu wymiaru sprawiedliwości. Niby wiadomo, że po ciemku też
może być fajnie, ale w dzień za to jest mniej kradzieży. W nocy
się śpi, śniąc o tym, co ma się ziścić w dzień. Chyba, że
ktoś kradnie sny, to musi pracować na nocną zmianę. Albo gdy chce
poustawiać coś po swojemu (to chyba aluzja jakaś jest). Zło
wzięło się, Bóg wie skąd, bo piekła przecież jeszcze wtedy nie
było. Może ewentualnie mrugała z popielnika jakaś mała
iskiereczka. W każdym razie Genesis o tym nie wspomina. Wiadomo
tylko, że do pierwszego grzechu nakłonił grzechotnik. Tyle, że
zamiast jadu w gruczołach produkował protoplazmę współczesnej
akwizycji. I po prostu piekielnie się nudził. Można owszem oglądać
pszczółki i motylki, gdy one gdzieś tam ze sobą niewinnie się
zabawiają, ale do zbiorowej ekstazy potrzebna jest jakaś
pełnokrwista corrida, gdzie czasem byk lekko człeka draśnie, czy
troszkę poturbuje. To jest ten element pocieszenia, że innym też
się zdarza popełniać błędy. I że ten, co wylazł na arenę –
niby już nie dziecko, a dalej głupi. I do tego ubrał się jak
jakiś pajac, a nieźle by było samemu tak wyglądać. Z punktu
widzenia grzechotnika byliśmy idealnym targetem – dwoje naiwnych
gołodupców bez szkoły elementarnej. Do tego wszystko wtedy było
pierwsze, więc grzechotnik był wężem (opatrzności) pierwszego
kontaktu i bez problemu mógł udawać, że świadczy dwuosobowej
ludzkości pierwszą pomoc. Potem już nie potrzebowaliśmy w tej
kwestii niczyjej pomocy. Sami dawaliśmy sobie radę. I tak
najbardziej spektakularny jest chyba wybuch wojny, który nie jest
szczególnie niespotykanym zjawiskiem, bo ludzie z założenia się
ze sobą nie zgadzają. Każdy chce sobie czynić ziemię poddaną po
swojemu i na swoich warunkach, nawet na zwolnieniu warunkowym.
Tymczasem ci wszyscy, którzy chcieli kiedyś być równi, gdy już
mniej więcej się zrównują z pozostałymi, to im się na równinie
przestaje podobać i zaczynają bredzić o szczytach i nizinach,
szczerbach w genotypie, odcieniach ludzkiej tapicerki i rosyjskiej
ruletce w służbie rozwiązywania fundamentalnych problemów
egzystencji. O cenach za posiadaną baryłkę, uncję, za pomysł na
ostateczne rozwiązanie, które nic nie ma wspólnego z porodem,
raczej wręcz przeciwnie. A ten, jak mu tam – narrator – to
mógłby też pomóc i coś epickiego dorzucić ze szczegółowym
opisem, za co Sodoma i Gomora uległy drastycznej likwidacji. Ku
pokrzepieniu serc entuzjastów cnót wszelakich, których wzornictwo
jakoś się masowo nie rozpowszechnia... Narrator to cwaniacka postać
w tekście, co szpanuje znajomością ze wszystkimi bohaterami i
wiedzą a la paparazzi. Zazwyczaj chroni go ustawa o ochronie danych
osobowych, żeby za swoje nieopanowane paplanie nie spotkała go
krzywda. Z reguły jednak nie mówi wszystkiego (chociaż strasznie
go jęzor świerzbi), przez co pozwala złaknionym czytelnikom tego i
owego się domyślić. Chyba że to reportaż, albo czytelnik jest
wybitnie tępy. Zatem – dla tych mniej domyślnych czytelników –
to ja jestem narratorem w tym tekście i na mnie spoczywa przykry
obowiązek opisu wydarzeń we wspomnianych wyżej miejscach owianych
pustynnym piaskiem, swądem zgliszcz i mroczną legendą. Opowieści
o nich przekazywane z ust do ust metodą kropelkową dostarczały
przez wieki treściwej paszy dla koszmarnych wyobrażeń słuchaczy w
każdym wieku, bo nie były z jakichś powodów przeznaczone
wyłącznie dla dorosłych. Żyło w Sodomie i Gomorze bractwo
hardcorowej orientacji, które uważało zwykłą uprawę roli i
hodowlę trzody za zajęcie dla posuniętych w niedorozwoju ciemnych
żłobów. Spożywali więc zdziczałe lub modyfikowane genetycznie
afrodyzjaki, po których rozpoczęli ranking eksplorowania liczb
nienaturalnych oraz wszelkich naturalnych otworów znanych w
przyrodzie, z wyjątkiem czarnej dziury, tylko dlatego, że nie mieli
dokładnej mapy i na tyle bujnego przyrodzenia, żeby się także i
do niej dobrać.. Dzieci nie bawiły się w in vitro, bo były pod
tym względem nieuświadomione, nie miały bajek bez przemocy ani
blokady na porno, no i po ulicach nie jeździła czarna wołga.
Dorośli natomiast nie znali co prawda coffee shopów ani kuracji
odwykowych, ale też wszystko można było legalnie przemycić albo
zdobyć, zabierając komuś, kto to miał i akurat było mu mniej
potrzebne. A potem zawsze można było przecież obiecać, jak po
zwykłym odwyku, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Notebooki
były bez klawiatury i miały gliniany monitor, tak że hackerzy nie
musieli się nawet nigdzie włamywać. Mieli fajrant i czytali
gliniane gazety, które były podobnie sformatowane i tam też były
wszystkie dane dosyć kruche. Rodzinne obiady polegały na tym, że
najpierw jedzono dziadków, bo im się szybko kończył termin
przydatności do spożycia, na deser rodzice jedli dzieci,
najchętniej niemowlęta. Zwykle jakieś niedojedzone po
ciężkostrawnych dziadkach starsze dziecko przeżywało, aby móc w
miarę szybko, zwyczajem rodziców, dokonać tzw. prolongaty gatunku.
Niby skąd się mieli brać dziadkowie? Przecież się ich nie
znajduje w kapuście! Wszystko było kolosalnie niesprawiedliwe.
Rządzący wykorzystywali władzę w niecnych celach, udając przy
tym Greków cypryjskich z Nikozji na tureckim kazaniu w drugiej
części miasta. Ogłosili się prorokami i bogami, że też niby
tylko oni mogą mieć własne sądy i każdy, kto sądzić będzie
inaczej, jest kłamcą z Babilonu, któremu dotychczas udało się
uniknąć kary i w ramach zadośćuczynienia zostanie natychmiast
zdebabilonizowany. Ale jeśli sam przyzna się, że jest babilońskim
kłamcą, dostanie w nagrodę za głoszenie prawdy posadę wyroczni i
będzie wyrokował. No, może nie każdy, ale najprawdziwszy kłamca
na pewno. Kwitła niegościnność w dość ekstremalnej formie.
Przychodzili uzbrojeni goście nad ranem bez zapowiedzi, a gospodarze
nawet nie udawali, że się cieszą. Chamstwo. Świadków na to nie
ma, gdyż nie było wtedy programu ochrony świadków. A poza tym
wszyscy uwierzyli, że gdy koniec świata będzie miał nastąpić,
to ich wcześniej uprzedzi, żeby się mogli odświętnie przyodziać
na ostateczną orgię. Tymczasem gdy spadł deszcz siarki, to
niestety nie mieli nic przed deszczem, nawet pełnych bucików, tylko
sandałki. Był to tak zwany „holy shit” (w wolnym tłumaczeniu z
sodomsko-gomorskiego). Jeden, co uciekł stamtąd, nie mógł o
niczym opowiedzieć, gdyż przecież nie chciał na to patrzeć, co
się tam działo, więc jak!? Zaś jego małżonka osłupiała z
wrażenia. Wszystkie bowiem opisane wyżej zjawiska, łącznie z
okrutnym samosądem, to eventy na skalę znacznie wykraczającą poza
jakiekolwiek wyobrażenie na temat wykroczeń. Ja narrator próbowałem
się kiedyś z ciekawości pobujać na tej skali, to pamiętam
jedynie jak mi gwiazda betlejemska śmignęła przed oczami a potem
turoń mnie musiał szybko podłączyć do kroplówki i obok stała
też taka postać z kosą w białym prześcieradle nie z mojego
łóżka. Hej kolęda, kolę-da!
Za siedmioma rzekami
zapomnienia, za siedmioma wzgórkami Wenery żyło dziesięć
sprawiedliwych Murzyniątek. Poprawniej powiedzieć – małych
przedstawicieli Czarnego Lądu. Jedno przedstawicielstwo Czarnego
Lądu chciało przejść na katolicyzm, ale przeszło niestety tylko
jedną nogą, bo drugą kopnęło w kalendarz dni płodnych i zostało
dziewięć. Następne wplątało się w sieć internetową, gdzie
znalazło strony z czarnym humorem, po czym pękło ze śmiechu na
pół i okazało się, że w środku jest... kolorowe. Zostało
osiem. Ósme zaś wciągnął wir wydarzeń, ciemne sprawy, ciemne
typy spod ciemnej gwiazdy w ciemnych garniturach – wszyscy adwokaci
ze śródmieścia - zdołali je całkiem wybielić, więc zostało
tylko siedem. Siódme wpadło w długi i w nich utonęło, gdy
próbowało pracować na czarno w nierentownej kopalni węgla.
Zostało tylko sześć. Szóste chciało użyć hipnozy, lecz przez
pomyłkę użyło hip-noży, ostrzonych przez KGB, po czym wolało
śmierć niż tortury. Zostało pięć. Piąte upiekł na święta
jakiś łobuz narodowo radykalny i zostało tylko cztery. Czwarte
porwał nowy prąd lifestylowy, bo się okazało, że było
przewodnikiem, a rodzina nie miała na okup, więc zostało trzy.
Trzecie zmieniło obywatelstwo i przy okazji okazało się, że jest
kobietą, więc zostało mieszkanką Czarnogóry. Drugie się
śmiertelnie w nim wtedy zakochało, a pierwsze zapomniało na
śmierć, że jest czarnoskóre i gdy weszło do rentgena to się
prześwietliło. Jak widać, bycie sprawiedliwym nie popłaca. A gdy
nie ma dziesięciu sprawiedliwych, to całe miasta mogą legnąć w
gruzach. Więc nie ma co czekać na szczęśliwe zakończenie...
Subskrybuj:
Posty (Atom)