Licznik

sobota, 4 sierpnia 2018


Czarny cylinder


„Łatwiej uwierzyć w kłamstwo niż w prawdę”.
Agatha Christie (z książki „Dziesięciu Murzynków”)




Na początku było zero. Dokładnie o północy, nawet nie patrząc na zegarek, bo po co zegarek do jednej godziny. Zresztą i tak byłby przezroczysty i nic nie byłoby widać, bo kolory powstały później. Przykładowo brąz narodził się dopiero w epoce brązu i wtedy powstawało też, gdzieś koło środy - środowisko nienaturalne człowieka. No chyba, że byłby to zegar biologiczny. Jeszcze bez baterii. Tak więc północ w niepokojący sposób nie mijała nie wiadomo jak bardzo długo, bo czas zaczynał dopiero prawdopodobnie raczkować. Może go w ogóle jeszcze nie było. Nie dowiemy się raczej, bo potem, gdy się już na dobre rozbrykał, zero zaczęło się starzeć i teraz już niewiele pamięta. Na memuary nie ma co liczyć. Niemniej wszyscy wiedzą chyba, jak trudno po ciemku znaleźć włącznik światła, zwłaszcza na czworaka. A w owym pierwotnym „bezczasie” zero jaśniało swoim własnym zerowym blaskiem. Najpewniej miało osobne zasilanie. I panowało niepodzielnie i wszystko było zerem. Bezwzględnym, wyrachowanym, kompletnym i skończonym. Ach, jakież ono było dobre! Jak pączek oblany czekoladą. Gładkie, okrągłe, z dziurką w środku. Miało nieskończony potencjał. Cierpliwe nawet bez nachalnego przecinka przy potencjalnej całości, póki nie nabierze właściwego znaczenia i wartości dodanej dzięki taniej sile roboczej z Bangladeszu. Był to „okres” niewątpliwej prosperity zera, choć z naszej perspektywy można powiedzieć, że było nieco drętwo – szczególnie dla kogoś, kto lubi, jak się coś dzieje. Zero miało swój dźwięk słyszalny jedynie w jego wnętrzu. Powstał on dzięki sile napięcia delikatnej obwódki, ale oczywiście zanim jeszcze doszło do jednorazowego aktu zabrzmienia. Można zatem powiedzieć, że dźwięk ten opierał się na samej intuicji. - Oto jestem – powiedziało zero samo do siebie. I jakoś nie chciało mu się potem dłużej gadać, bo z kim? Nikomu za to nie przeszkadzało, nie zawadzało o nic rogiem. Na samą myśl o tym, że mogłoby być np. chusteczką haftowaną, resetowało się. Choć róg obfitości – czemu nie - całkiem kuszący. Nie było wtedy monitoringu, lecz nasza głęboka wiara może dać całkowitą pewność, że tak było. Tym bardziej, że prawdy i tak nie poznamy za życia. A potem się zobaczy. Jeśli coś będzie widać. I akurat będzie to prawda. Rzecz jasna to tylko całkowicie pewna hipoteza, niepoparta nawet głupim domysłem, że zero w ogóle istnieje poza ideą. I że istnieją też domniemane wartości ujemne, których nie można niczym namacać, chyba że mają postać długu pieniężnego, wtedy to one nas mogą namacać. I to dość dotkliwie. Niestety świat nie pozostał doskonały, bo zero nie mogło znieść doskonałości, której nikt nie składa hołdów ani ofiar, toteż ze środka tego zera, jak z czarnego cylindra, po pewnym czasie wyskoczyły jakieś lizusowsko-wazeliniarskie cyfry, w dodatku arabskie, które nawet ortodoksyjni Żydzi musieli przyjąć i z nimi współżyć. Może się od tego w głowie pomieszać jak cement w betoniarce. A potem związać na amen. I wszystkie te cyfry najbardziej pragnęły kolejnego zera niczym substytutu matki - wręcz obsesyjnie. Rzecz jasna po prawicy, bo w takiej konfiguracji bez niego były gówno warte, a z zerem po lewej stronie jeszcze mniej niż gówno i to po cenie czarnorynkowej. Tak narodziła się koniunktura. Ponieważ człekokształtnym na zerowym etapie rozwoju zero zbyt trudno było wymówić, a co dopiero zrozumieć, najbardziej człekokształtny umysłowo osobnik odczytał je jako głoskę „o”, wymachując przy tym równie wymownie górnymi kończynami, którymi dopiero co puścił się naszej pragałęzi. Więc to nieprawda, że ludzie byli u zarania swych dziejów kompletnymi analfabetami. Inna sprawa, że każdy od początku miał prawo do własnej interpretacji – jeden jako potwierdzenie oczekiwań, drugi jako wyraz zdziwienia (to już dwie jedynki do tego zera, a gdyby stworzyły związek partnerski, to nawet dwójka, która i tak jest liczbą pierwszą). Ale przecież głoska to jeszcze nie żaden wyraz, chyba że lekko upośledzony. Tylko nawet czort nie wie, jaki. Bo jak by wiedział, z pewnością by to wykorzystał i stworzył jakąś przekorną alternatywę przekornie stwórczym słowem. I nie musiałby zaczynać od zera. Nawet by już nie mógł, bo zero nie chciałoby mieć z nim nic wspólnego, z jakimś plagiatorem, poza tym było już od początku, więc musiałby je najpierw cichcem podmienić - chyba na chińską podróbkę, bo na co. A potem skołować nową płaską planetę, wokół której kręciłoby się jakieś słonko, a przecież nie wynaleziono jeszcze koła. To dziwne, bo od początku było zero na wzór, ale oczywiście najciemniej pod latarnią. Czyli że przynajmniej jedna latarnia musiała już wtedy być. Ludzie musieli tylko wynaleźć do niej koło, żeby np. było wiadomo, co znaczy „koło latarni”, choć wystarczyło je zwyczajnie odkryć, np. dopływając z nieznanym nikomu żeglarzem Krzysztofem Kołombem do nieznanego nikomu jeszcze Kołobrzegu, dokonując przy tym konkwisty polskich Indian. Tymczasem my i tak po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy, że żyjemy najprawdopodobniej w alternatywnym świecie równoległym, czy nawet prostopadłym, gdzie dla niepoznaki stwarzane są od czasu do czasu „niepozory” dobra. A tak prawdę powiedziawszy to niekontrolowane wykwity i wybroczyny wariackiego umysłu w całkiem złym stylu z jakiegoś kreacjonistycznego „second handu”... Zachodzi taka możliwość. Ponieważ niewiele w ogóle wiemy. Za to nie wiemy bardzo dużo i nie jest to akurat nasz atut, bynajmniej. Wszystko z założenia na początku było dobre, bo nie było zła. Ale co to za życie!? Zero seksu bez ograniczeń, zero narkotyków, zero rock and rolla. W ogóle Genesis to z początku jedna wielka propaganda sukcesu wymiaru sprawiedliwości. Niby wiadomo, że po ciemku też może być fajnie, ale w dzień za to jest mniej kradzieży. W nocy się śpi, śniąc o tym, co ma się ziścić w dzień. Chyba, że ktoś kradnie sny, to musi pracować na nocną zmianę. Albo gdy chce poustawiać coś po swojemu (to chyba aluzja jakaś jest). Zło wzięło się, Bóg wie skąd, bo piekła przecież jeszcze wtedy nie było. Może ewentualnie mrugała z popielnika jakaś mała iskiereczka. W każdym razie Genesis o tym nie wspomina. Wiadomo tylko, że do pierwszego grzechu nakłonił grzechotnik. Tyle, że zamiast jadu w gruczołach produkował protoplazmę współczesnej akwizycji. I po prostu piekielnie się nudził. Można owszem oglądać pszczółki i motylki, gdy one gdzieś tam ze sobą niewinnie się zabawiają, ale do zbiorowej ekstazy potrzebna jest jakaś pełnokrwista corrida, gdzie czasem byk lekko człeka draśnie, czy troszkę poturbuje. To jest ten element pocieszenia, że innym też się zdarza popełniać błędy. I że ten, co wylazł na arenę – niby już nie dziecko, a dalej głupi. I do tego ubrał się jak jakiś pajac, a nieźle by było samemu tak wyglądać. Z punktu widzenia grzechotnika byliśmy idealnym targetem – dwoje naiwnych gołodupców bez szkoły elementarnej. Do tego wszystko wtedy było pierwsze, więc grzechotnik był wężem (opatrzności) pierwszego kontaktu i bez problemu mógł udawać, że świadczy dwuosobowej ludzkości pierwszą pomoc. Potem już nie potrzebowaliśmy w tej kwestii niczyjej pomocy. Sami dawaliśmy sobie radę. I tak najbardziej spektakularny jest chyba wybuch wojny, który nie jest szczególnie niespotykanym zjawiskiem, bo ludzie z założenia się ze sobą nie zgadzają. Każdy chce sobie czynić ziemię poddaną po swojemu i na swoich warunkach, nawet na zwolnieniu warunkowym. Tymczasem ci wszyscy, którzy chcieli kiedyś być równi, gdy już mniej więcej się zrównują z pozostałymi, to im się na równinie przestaje podobać i zaczynają bredzić o szczytach i nizinach, szczerbach w genotypie, odcieniach ludzkiej tapicerki i rosyjskiej ruletce w służbie rozwiązywania fundamentalnych problemów egzystencji. O cenach za posiadaną baryłkę, uncję, za pomysł na ostateczne rozwiązanie, które nic nie ma wspólnego z porodem, raczej wręcz przeciwnie. A ten, jak mu tam – narrator – to mógłby też pomóc i coś epickiego dorzucić ze szczegółowym opisem, za co Sodoma i Gomora uległy drastycznej likwidacji. Ku pokrzepieniu serc entuzjastów cnót wszelakich, których wzornictwo jakoś się masowo nie rozpowszechnia... Narrator to cwaniacka postać w tekście, co szpanuje znajomością ze wszystkimi bohaterami i wiedzą a la paparazzi. Zazwyczaj chroni go ustawa o ochronie danych osobowych, żeby za swoje nieopanowane paplanie nie spotkała go krzywda. Z reguły jednak nie mówi wszystkiego (chociaż strasznie go jęzor świerzbi), przez co pozwala złaknionym czytelnikom tego i owego się domyślić. Chyba że to reportaż, albo czytelnik jest wybitnie tępy. Zatem – dla tych mniej domyślnych czytelników – to ja jestem narratorem w tym tekście i na mnie spoczywa przykry obowiązek opisu wydarzeń we wspomnianych wyżej miejscach owianych pustynnym piaskiem, swądem zgliszcz i mroczną legendą. Opowieści o nich przekazywane z ust do ust metodą kropelkową dostarczały przez wieki treściwej paszy dla koszmarnych wyobrażeń słuchaczy w każdym wieku, bo nie były z jakichś powodów przeznaczone wyłącznie dla dorosłych. Żyło w Sodomie i Gomorze bractwo hardcorowej orientacji, które uważało zwykłą uprawę roli i hodowlę trzody za zajęcie dla posuniętych w niedorozwoju ciemnych żłobów. Spożywali więc zdziczałe lub modyfikowane genetycznie afrodyzjaki, po których rozpoczęli ranking eksplorowania liczb nienaturalnych oraz wszelkich naturalnych otworów znanych w przyrodzie, z wyjątkiem czarnej dziury, tylko dlatego, że nie mieli dokładnej mapy i na tyle bujnego przyrodzenia, żeby się także i do niej dobrać.. Dzieci nie bawiły się w in vitro, bo były pod tym względem nieuświadomione, nie miały bajek bez przemocy ani blokady na porno, no i po ulicach nie jeździła czarna wołga. Dorośli natomiast nie znali co prawda coffee shopów ani kuracji odwykowych, ale też wszystko można było legalnie przemycić albo zdobyć, zabierając komuś, kto to miał i akurat było mu mniej potrzebne. A potem zawsze można było przecież obiecać, jak po zwykłym odwyku, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Notebooki były bez klawiatury i miały gliniany monitor, tak że hackerzy nie musieli się nawet nigdzie włamywać. Mieli fajrant i czytali gliniane gazety, które były podobnie sformatowane i tam też były wszystkie dane dosyć kruche. Rodzinne obiady polegały na tym, że najpierw jedzono dziadków, bo im się szybko kończył termin przydatności do spożycia, na deser rodzice jedli dzieci, najchętniej niemowlęta. Zwykle jakieś niedojedzone po ciężkostrawnych dziadkach starsze dziecko przeżywało, aby móc w miarę szybko, zwyczajem rodziców, dokonać tzw. prolongaty gatunku. Niby skąd się mieli brać dziadkowie? Przecież się ich nie znajduje w kapuście! Wszystko było kolosalnie niesprawiedliwe. Rządzący wykorzystywali władzę w niecnych celach, udając przy tym Greków cypryjskich z Nikozji na tureckim kazaniu w drugiej części miasta. Ogłosili się prorokami i bogami, że też niby tylko oni mogą mieć własne sądy i każdy, kto sądzić będzie inaczej, jest kłamcą z Babilonu, któremu dotychczas udało się uniknąć kary i w ramach zadośćuczynienia zostanie natychmiast zdebabilonizowany. Ale jeśli sam przyzna się, że jest babilońskim kłamcą, dostanie w nagrodę za głoszenie prawdy posadę wyroczni i będzie wyrokował. No, może nie każdy, ale najprawdziwszy kłamca na pewno. Kwitła niegościnność w dość ekstremalnej formie. Przychodzili uzbrojeni goście nad ranem bez zapowiedzi, a gospodarze nawet nie udawali, że się cieszą. Chamstwo. Świadków na to nie ma, gdyż nie było wtedy programu ochrony świadków. A poza tym wszyscy uwierzyli, że gdy koniec świata będzie miał nastąpić, to ich wcześniej uprzedzi, żeby się mogli odświętnie przyodziać na ostateczną orgię. Tymczasem gdy spadł deszcz siarki, to niestety nie mieli nic przed deszczem, nawet pełnych bucików, tylko sandałki. Był to tak zwany „holy shit” (w wolnym tłumaczeniu z sodomsko-gomorskiego). Jeden, co uciekł stamtąd, nie mógł o niczym opowiedzieć, gdyż przecież nie chciał na to patrzeć, co się tam działo, więc jak!? Zaś jego małżonka osłupiała z wrażenia. Wszystkie bowiem opisane wyżej zjawiska, łącznie z okrutnym samosądem, to eventy na skalę znacznie wykraczającą poza jakiekolwiek wyobrażenie na temat wykroczeń. Ja narrator próbowałem się kiedyś z ciekawości pobujać na tej skali, to pamiętam jedynie jak mi gwiazda betlejemska śmignęła przed oczami a potem turoń mnie musiał szybko podłączyć do kroplówki i obok stała też taka postać z kosą w białym prześcieradle nie z mojego łóżka. Hej kolęda, kolę-da!

Za siedmioma rzekami zapomnienia, za siedmioma wzgórkami Wenery żyło dziesięć sprawiedliwych Murzyniątek. Poprawniej powiedzieć – małych przedstawicieli Czarnego Lądu. Jedno przedstawicielstwo Czarnego Lądu chciało przejść na katolicyzm, ale przeszło niestety tylko jedną nogą, bo drugą kopnęło w kalendarz dni płodnych i zostało dziewięć. Następne wplątało się w sieć internetową, gdzie znalazło strony z czarnym humorem, po czym pękło ze śmiechu na pół i okazało się, że w środku jest... kolorowe. Zostało osiem. Ósme zaś wciągnął wir wydarzeń, ciemne sprawy, ciemne typy spod ciemnej gwiazdy w ciemnych garniturach – wszyscy adwokaci ze śródmieścia - zdołali je całkiem wybielić, więc zostało tylko siedem. Siódme wpadło w długi i w nich utonęło, gdy próbowało pracować na czarno w nierentownej kopalni węgla. Zostało tylko sześć. Szóste chciało użyć hipnozy, lecz przez pomyłkę użyło hip-noży, ostrzonych przez KGB, po czym wolało śmierć niż tortury. Zostało pięć. Piąte upiekł na święta jakiś łobuz narodowo radykalny i zostało tylko cztery. Czwarte porwał nowy prąd lifestylowy, bo się okazało, że było przewodnikiem, a rodzina nie miała na okup, więc zostało trzy. Trzecie zmieniło obywatelstwo i przy okazji okazało się, że jest kobietą, więc zostało mieszkanką Czarnogóry. Drugie się śmiertelnie w nim wtedy zakochało, a pierwsze zapomniało na śmierć, że jest czarnoskóre i gdy weszło do rentgena to się prześwietliło. Jak widać, bycie sprawiedliwym nie popłaca. A gdy nie ma dziesięciu sprawiedliwych, to całe miasta mogą legnąć w gruzach. Więc nie ma co czekać na szczęśliwe zakończenie...