Nie wiem, wciąż nie wiem, wciąż nie
jestem pewien,
co piszczy gdzieś w trawie, co łka
gdzieś na drzewie.
Choć dociec bym chciał (też jak
co... jednak nie wiem!)
Czy na bezrybiu są jakieś raki i czy
tam także zimują.
Czy człek z natury jest dobry, czy
podłą, nikczemną szują.
Czy zasadnicza rzeczy istota jest
raczej biała, czy szara.
Czy rzecz w ogóle warta istoty, bo
przecież się o nią nie stara.
Nie wiem w zasadzie, nie wiedzieć
czemu, co mówić przy obiedzie,
kiedy milczenie ma tyle znaczeń
(szczególnie gdy go nie tłumaczę).
Nie wiem, czy Boga łapać za nogi, bo
przecież nie za słowa,
zwłaszcza że nigdy nic nie
powiedział, czemu za wszystkim sJe howa.
Nie wiem, czy lepiej zamknąć gębę,
spokojnie się udać do czorta,
czy krzyczeć może z sił całych:
„Hannibal ante portas!”
Ani co rano na siebie włożyć, ni co
pamiętać wieczorem,
Czy zdrowo zjeść i zdrowo się upić
(co jednak trochę chore).
Czy jestem może jakimś potomkiem
greckiego filozofa,
czy raczej tylko zwykłą osobą, co
często w rozwoju się cofa.
Nie wiem doprawdy dokładnie, ile
potrwają wszystkie chwile.
Czy będą piękne, długie i żyzne
jak w polu bruzdy orne,
czy krótkie, puste oraz czcze, a przez
to wręcz potworne.
Czy horyzonty się poszerzają, czy
warto w ogóle mieć szersze,
czy warto czasem nie spać w nocy i
pisać głupie wiersze...
Bo pewnie tak o tym płodzie mego
umysłu powiedzą,
skoro otwarcie mówiąc, chwalę się
tylko niewiedzą.