Był raz pewien statek -
zwodowany specjalnie dla swawolnych ludzi - żeby się mieli wreszcie
możliwość naprawdę ustatkować. Niestety, na kapitana zgłosił
się jeden Holender i od razu odleciał w siną, niezmierzoną dal,
zostawiając załogę bez steru, bez okrętu i z rachunkiem do
zapłacenia za Golfsztrom. Najważniejsze jednak, żeby to bezkresne
morze nas nie otumaniło, bo się można potem zaniedbać, że
człowiek książki żadnej nie przeczyta ani się porządnie nie
podmyje, tylko się będzie gapił i wsłuchiwał w szum fal. Na
szczęście mamy trochę wody zabezpieczonej w kranie - kran ten - to
takie błyszczące, wystaje ze ściany, a nad nim zegar ścienny,
żeby widzieć też, oprócz tego, jak czas płynie. Bo przecież
wszystko wymaga czasu. Gdy byłem jeszcze młodym draniem, długo
przesiadywałem w wannie, żeby mi skorupka porządnie nasiąkła.
Kiedyś mi się nawet zdawało, że obok siedzi triceratops, czy
jakiś tego typu gruboskórny gość z dziwnym porożem. Skąd u
mnie, myślę, ów się znalazł i od razu do wanny się wepchał.
Ale nic, chwilę żeśmy posiedzieli i nawet w sumie nie miałem
pretensji, bo higiena bliźniego – ważna rzecz – przynajmniej
dba o siebie i mój zmysł powonienia, choć, przyznaję, trochę
było ciasno. Myślałem, że mi w rewanżu poopowiada, jak to za
jego czasów łupało się moreną w kokosa i czy dużo było samic w
stadzie. Ale się potem okazało, że to wszystko jedynie złudzenie
optyczne wskutek załamania światła pod wpływem pewnych
zwodniczych promieni, które zdążyły wypełznąć z widma i weszły
w nieformalny związek z parą wodną. Fizycznie to się stało. I do
tego ja znajdowałem się po szyję w elektrolicie, gdyż do wody
wsypałem wcześniej jakieś takie sole kąpielowe, więc mnie w
efekcie prąd przeszedł po plecach. No bo lubię różne thrillery,
ciekawe historie i do tego - gdzieś tak w jednej piątej - uważam
się za pisarza. Oczywiście od pasa w górę. A jak nie uważam, to
zwykle coś wypowiem nieliteracko, żeby sens wyrazić dosadnie,
sensorycznie, bezbożnie lecz śpiewnie, co jak kot na płocie
chwieje się wytwornie, drżą przy tym rzęsiście oktawiany,
septymole i sekstydury i jąka się struna wpław partytury.
Szczęście zamruczało mi do ucha – co ty bredzisz, jaki pisarz?
Ty to się moczysz w wannie, żebyś nie wysechł, bo się wczoraj
nabębniłeś jak perkusista. A właściwie o czym piszesz, pyta
szczęście. Piszę, mówię, o biedzie umysłowej w samym
zagłębieniu umysłu, o bycioholizmie i bezmyślności homo sapiens,
skrzywieniu i prostocie homo erectus, oraz o czynnościach
natrętnych, jak odżywianie i płodzenie potomnych. O tym, że
Ziemia się kręci wokół Słońca, a wokół mnie jakieś mało
egzotyczne typy z wykrywaczem brakujących pięćdziesięciu groszy
do wina. Prezydent się wkurwił w Ameryce, a ja mam spokojnie
utrzymywać polską gospodarkę przetwórstwa owocowo-warzywnego? Co
to, to nie! No to idę, mówi szczęście, brakuje mi złoty
dwadzieścia, a ty, okazuje się, jesteś stara kutwa. W takim razie
jaki, pytam, jest twój ideał człowieka? Żeby był zdrowy,
odpowiada szczęście, przystojny, bogaty, żeby koniecznie mnie
pragnął i żeby mi, w końcu, odpowiadał. To, właśnie
odpowiadam, jest jakaś ponura historia, bo taki ktoś może jedynie
pragnąć, żeby go jeszcze przeleciał kanał La Manche. Albo lepiej
Mount Everest od razu na pierwszej randce. Ale ty jesteś wulgarny -
rzecze szczęście - i nie wiesz, jakie kobiety potrafią być
subtelne w swych pragnieniach – takie małe coś, jak ja, mogłoby
im zupełnie wystarczyć! No a ja kiedyś pod koniec miesiąca miałem
pragnienie i piłem kefir dla zdrowia, choć lekarz przepisał mi coś
zupełnie innego. Dzisiejsi lekarze są wybitnie niedouczeni i nie
znają potęgi naturalnej medycyny. Przy okazji też z ufem się
widziałem. Na początku wydawało mi się, że to pewien mój
znajomy, który na wycieczce w Afryce pytona złapał i okazało się,
że był sparciały, a bardzo trudno coś takiego wyleczyć. No, w
każdym razie szybko zrobił się zielony i bredził, że
„cywilizacju waszu kak można bystrieje - trach trach” i zaczął
mocno gestykulować obunóż, jak przy kazaczoku i zaraz potem puścił pawia mi na
rękaw, a przeważnie bywam w samym podkoszulku i tak mi się
dziwnie ciepło na ręce zrobiło. No to, myślę – jedyna szansa,
żeby przeżyć – do szalupy ratunkowej! Pech chciał – pralka
stała otwarta – zanim się spostrzegłem, byłem już na
odwirowaniu i naszą galaktykę miałem daleko za sobą. Bardzo
musiałem niedobrze wyglądać, bo pies mnie jakiś znamiennie pokąsał. Nie ma
już zaufania na tym świecie. Zielony za to mi powiedział, że bez
niczego dostanę u nich azyl i obywatelstwo. Tylko zażądał, żebym
mu podał namiary na tę gwiazdkę pomyślności, cośmy o niej
śpiewali. Niestety, po pierwszym łyku paliwa lotniczego odjęło mi
mowę. Jak mogłem tak szybko zapomnieć mowę mych ojców!? Do tego
nic już nie było tak jak dawniej, choć z pozoru wszystko było po
staremu. I jest coraz dalej. Przyszłość wciąż datuje się
dopiero od jutra, ludźmi jesteśmy tylko tak w ogólnym zarysie. Od
stania przed lustrem kształtują się nam żylaki, od siedzenia
hemoroidy, od leżenia odleżyny. Za konnicą zakonnica, a za
„piątkę” można już wino kupić. Brakuje jeszcze wciąż złoty
dwadzieścia. Szczęście wciąż bezskutecznie szuka swego ideału.
Czasem tylko człowiekowi puszczają nerwy. Kilka nerwów luzem,
myślę, co za różnica, ale jednak gorzej się z tym czuję. I
dlaczego, pytam, jak puszczają, to akurat te od lepszego
samopoczucia, a nie od gorszego, żeby się móc rozpiąć i
wyluzować. Trudno jest też być sobie sterem, żeglarzem i okrętem
(niektórzy mówią – hipsterem, kuglarzem i wykrętem).