TRUDNE WYJAŚNIENIE
Zacznijmy od tego, że
nie jestem w nastroju do pisania. Ale kogo to obchodzi i co to ma do
rzeczy? Tak mniej więcej co kilka minut coś śmiesznego mi
przychodzi do głowy, niemniej niestety w większości się nie
nadaje do druku (świńskie i niedoważone, jak uciekający tucznik
przed weselem). A jeśli nie, to mało jednak śmieszne dowcipy
typu: „Z czego się cieszą kobiety w Arabii Saudyjskiej?
Odpowiedź: z niczego! I dlatego są fenomenem, który tak bardzo
cieszy saudyjskich facetów” Im jestem starszy, tym mniej staję
się znośny dla samego siebie. Dla innych raczej też, ale trudno mi
dokładnie powiedzieć, bo nie przeprowadzałem żadnej ankiety na
ten temat, ani też na inny – na przykład: czy uważasz się za:
a) inkarnację Leona XIII b) chińskiego satelitę szpiegowskiego c)
aldehyd po utlenieniu pasty do butów d) trylobita po zaręczynach z
zaleszczotkiem. Z tych kilku opcji zwykle coś można wybrać dla
siebie. W moim przypadku akurat pasuje wszystko - dlatego mam spory
dylemat i ze zgryzoty nie chce mi się pisać.
ZDJĘCIE BUFETOWEJ
Do tego wczoraj nie
mogłem znaleźć paru węglowodanów w zupie. Mimo, że założyłem
okulary, w dalszym ciągu ich nie było. Ani śladu. Brakuje mi,
panie doktorze, tych węglowodanów, bardziej niż witamin, o których
pan wspomniał i jakichś biało-czerwonych ciałek krwi - krwi, w
dodatku, całkowicie za nic nieprzelanej - przez co każde uderzenie
pulsu w tętnicach jest niczym wyrzut sumienia. Brakuje mi też
cierpliwości, żeby grzebać w torebce po zupie całe krótkie
życie. Smak zupy się pogorszył, bo chyba mam już puste kubki
smakowe, więc nie mogłem dalej jeść. Z nerwów i rozgoryczenia.
Tęsknię za pożywnymi składnikami i głodny jestem cały czas. Ta
firma, co wyprodukowała zupę w proszku, wypisała na opakowaniu
rzekomo pełną listę składników. Na tej liście wspomniane
węglowodany figurują, choć w zupie ich de facto nie ma! Natomiast
producent zupy zaznaczył, że nie ma tam konserwantów. Tymczasem ja
je czuję – intuicyjnie, de facto. Może to one przez przypadek
zastąpiły owe węglowodany? Ale czuję też budzące grozę,
okrutne priony w proszku, jak też sproszkowaną muchę i
sproszkowany włos pani bufetowej (nie wiadomo skąd, znaczy – skąd
się wziął). Bo wyobraziłem sobie, że w tej fabryce zupy w
proszku jest taki ogromny bufet i ogromny kocioł i piękna pani
bufetowa rozlewa chochlą zupę bogatą w węglowodany do takich
specjalnych suszarek - na porcje. Czuję wręcz także ruchy chochli,
gdy miesza i nabiera nią tę zupę, zanim wysuszy się ją na
proszek i sam przy tym jestem nieco zmieszany, że pewnie też dałbym
się na jej chochlę nabrać i, że wolałbym smakować zupę prosto
z jej bufetu niż z torebki. Oczywiście, gdyby na opakowaniu było
zdjęcie pani bufetowej i gdyby okazała się być atrakcyjna, byłoby
mi łatwiej z tym wszystkim się pogodzić. Może potrafiłbym
wyobrazić sobie wtedy te brakujące węglowodany i całą resztę
białek i aminokwasów, których nie byłoby raczej widać na
zdjęciu. I wtedy zupa może odzyskałaby dla mnie prawdziwy smak.
BEZSENNOŚĆ GEOMETRY
Zapomniałem już jak
się zasypia. Kiedy sobie próbowałem przypomnieć, to przychodziło
mi na myśl, że może z głowy się człowiekowi wyłania przed
zaśnięciem taki pantograf, jak w trolejbusie i, że trzeba
skierować się wtedy prosto do zajezdni. Albo – tak jak kura –
trzeba się wpatrywać zwyczajnie każdym okiem niezależnie w dwa
przeciwległe punkty czasoprzestrzeni i jak tylko jakiś okulista
przypadkiem tego nie zauważy i nie zrobi korekty wzroku, to się
nagle po jakiejś chwili zasypia. Prawdopodobnie. Można też wyjść
przed snem na chwilę na spacer – kosmonauci tak robią –
zarzucają na plecy trochę świeżego powietrza i gdy ich już
kosmos ukołysze i zahipnotyzuje swoim głębokim spojrzeniem i tymi
takimi, co błyszczą z daleka – zapomniałem, jak one się
nazywają... No to kosmonauci wracają spokojnie do statku i mogą
potem spać całą noc. Bo w kosmosie zawsze jest noc. Myślałem
też, żeby załatwić może jakiś proszek na sen od Piaskowego
Dziadka, ale wydaje mi się, że on już na mnie nie zadziała, bo
jestem dorosły. Dorosłość to przekleństwo – gdy się nie jest
jeszcze dorosłym, ma się przed sobą wszystko do stracenia. Na
szczęście nie jest się tego do końca świadomym (bo takiej
przyjemności, żeby stracić od razu wszystko, będąc niedojrzałym,
naprawdę trudno się oprzeć). A gdy się owo coś po trochu traci,
jest to normalne i wybaczalne. I nie ma sprawy. Gdy się zaś jest
dorosłym, wiele rzeczy już się dawno straciło, a ta nędzna
resztka, co została, musi wystarczyć do końca życia. Więc
wszystkiego coraz bardziej żal. I tego, co się już straciło i
tego, co jeszcze można stracić. Tymczasem wspomnienia się zlatują
jak ptaszydła i próbują się dodziobać do tych najbardziej
intymnych miejsc w pamięci, żeby się pożywić chociaż tłustym
robactwem naszych złudzeń, które żeruje na dawno zepsutych i
nadżartych doznaniach i uczuciach z przeszłości. A wspomnienia są
przecież pod ścisłą ochroną i nie można ich - ot tak sobie -
powystrzelać. Nawet nie widziałem na żadnym polu zwykłego stracha
na wspomnienia. Tylko geometra szedł raz przez pole trójkąta.
Pewnie potknął się o nierówny bok, kiedy próbował wyznaczyć
środek, ale gdy go już spróbował, okazało się, że to był
jakimś zbiegiem przekątnych środek na przeczyszczenie. No i z
tego wszystkiego zaczął uciekać, bo go chciał dorwać rzekomo
jakiś biegun pół-nocnik, ale zaraz zobaczył takie specjalne
drzwi, na których też jest trójkąt i się przestraszył – co
będzie, jak wejdzie do środka - więc narobił w spodnie. A gdy w
końcu wszedł, bo go niebawem przypiliło ponownie i nie miał
wyjścia, tylko samo wejście, to z przejęcia nie trafił w środek,
tylko po przekątnej. Praca geometry jest pełna wrażeń – mimo
że uważa, żeby czegoś nie wrazić, gdzie nie trzeba – to mu się
często zdarza. I o wszystkim musi pamiętać i dobrze znać
wszystkie wzory na drzwiach. Ale gdy się ma dobrą pamięć, da się
to zawsze jakoś odwzorować. Poza tym pamięć jest nam potrzebna,
żeby wiedzieć, których alkoholi się ze sobą nie miesza i w
jakich proporcjach, którędy się nie skraca drogi z najbliższego
baru do domu i tym podobne, decydujące w życiu sprawy. Pamiętam
też z dzieciństwa makową panienkę, która serwowała na lewo i
prawo opiaty, oczywiście w formie przystępnej dla dziecięcej
wyobraźni, niestety ja po tej bajce jakoś nie za bardzo mogłem
zasnąć... Może wcześniej zjadałem za dużo gumijagód (?)...