Jest nas wielu – przynajmniej według dokumentacji, która i tak nigdy nie zgadza się ze stanem faktycznym. Nie szkodzi – my też nie zgadzamy się ze wszystkim, często z naszym stanem faktycznym. Przychodzimy znikąd i znikamy gdzieś we wspomnieniach. Niektórych z nas jeszcze nie ma, ale wielu już odeszło niepostrzeżenie. Wielu z nas nie będzie nigdy.
W rejestrze figurujemy więc jako „liczba z tendencją do nieprzewidywalnych zmian”. Niektórych z nas jeszcze nie dopisano, inni zostali wykreśleni przez pomyłkę, przeoczenie, niepamięć, a pozostali rozpłynęli się w archiwach, które wypełniają cały budynek. Zresztą - jaki tam budynek?! To zwykła rudera...
Codziennie przemieszczamy się zgodnie z niepisaną i niemożliwą też do zakwestionowania instrukcją: z krzesła na krzesło, od wejścia, które otwiera się tylko od zewnątrz - ku wyjściu, które otwiera się tylko od wewnątrz. Wymagane jest, by żaden z nas nie przebywał w niewłaściwym miejscu, choć nikt nie wyjaśnił, jakie miejsce jest właściwe. Przesiadamy się więc nieco pokracznie, zaglądając za oparcie kolejnego krzesła, pod siedzenie i patrzymy po jego bokach, czy nie ma jakiejś wskazówki, numeru, nazwiska, rezerwacji, czy czegoś takiego. Ale nie ma… Sami więc próbujemy zostawić jakiś ślad, typu: „Tu byłem – Tubylec”.
Nad drzwiami zainstalowano lampkę i dzwonek. Lampka zapala się krótko – niemal niechcący – a dzwonek dzwoni, jakby nie ufał własnej ważności i sile sprawczej. Raz na 24 godziny cała procedura powtarza się z bezwzględną precyzją, choć nikt z nas nie wyrażał zgody na udział w tym biomechanicznym rytuale.
Kiedy jesteśmy tam, przeglądamy się w sobie nawzajem, nie rozpoznając niemal swoich twarzy, które stają się coraz śmieszniejsze, bo coraz bardziej karykaturalne, pokryte trudnym do depilacji zarostem, który stara się nas zamaskować. Ale i tak wiemy, kto jest kim, dopóki nie zarośniemy całkiem – jakby otuleni kokonem zapomnienia. Kiedy jesteśmy tam, upodabniamy się do siebie tak bardzo, że dopiero po kilkunastu, a może i kilkudziesięciu latach, zaczynamy dostrzegać jakąś różnicę… Bardziej smutne spojrzenie niż to w przeszłości oddala nas trochę od siebie, bo wolelibyśmy same wesołe błyski w oczach.
Najlepszy smutek jest w płynie, który po nas spływa kroplami. I jest ich zbyt mało, żeby wydrążyć w skórze bruzdy, koryta strumieni, które przemieniają się w rzeki, wpływające deltą do morza. Skąd więc wzięło się morze? Pytamy potem naiwnie, idąc jego brzegiem po wilgotnym piasku...
I to dzieje się na ekranie. Bo czasem jedna ze ścian zamienia się w ekran - taka iluzja, że nie jesteśmy zamknięci. Poza tym ściany pokryte są zgrubieniami, coraz bardziej przysychającymi do nich, coraz mniej rozpoznawalnymi śladami naszej przeszłej obecności. Rozpoznajemy się po oddechach, ciężkich, choć pełnych nadziei, że będzie można odetchnąć pełną piersią. Jeszcze kiedyś. Dwa słowa coraz bardziej czerstwe i pozbawione smaku. Cokolwiek nasze płuca będą mogły nabrać wraz z oddechem, na pewno poczujemy jeszcze coś, co będzie wartościowe i piękne. W tamtej chwili, trudnej do wyobrażenia lub uchwycenia otwierającą się ze snu powieką, zwężającą się od strumienia światła źrenicą…
Pewnego dnia nikt nas już nie policzy i my sami też przestaniemy się liczyć. Zostanie w nas prawo moralne. Do resztki życia. A ponad nami najbardziej rozwijający się jej obszar – STRATOsfera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz