Licznik

wtorek, 11 listopada 2014

Wahanie


Ubóstwiam boski, sztuczny zgryz złośliwych metafor. Ich uśmiechy sztucznie słodkie, doprawione łyżką naturalnego dziegciu. Lubię makatki z jeleniem parzącym się z łanią na zielonej, słonecznej polanie. I Makbeta w lesie Birnamskim nawet lubię. I życzliwie serdeczną schadenfreude czuć lubię, gdy pięknym kłamcom odbiera mowę i pośród szpetnej prawdy muszą żyć niemi. Lubię ich wyraz twarzy. Lubię mu się przyglądać, bo jestem wzrokowcem.
O mój mętny wzroku, już ja ci nie ufam,
Gdy ufo mknie cicho po niebie galopem,
Nity mu się srebrzą i nagrzewa rufa,
Bo ma silnik stary na kosmiczną ropę.
Spalin fizelina, oparów poczwary
W wysokim podskoku pod spadzistym stokiem
Wciągają mgieł skarpety całkiem nie do pary
Z tertahydropaliwa gęstego obłokiem.
Może pulwer z jakimś zgubnym minerałem
Niechcący mi w barze ktoś do wódki dodał
Bo wczoraj z kosmitką we śnie się widziałem
I bardzo też brzydka była tam pogoda.
Lubię słowa ubrane w czarny, obcisły lateks, gdy z nimi obcuję sam na sam, gdy się zabawiamy - oczywiście rozmową - a jeszcze bardziej, gdy spuszczam je ze smyczy i biegną oznaczyć swoją dominację, warcząc niczym rasowe, tresowane motocykle, wykarmione słodkimi oktanami. Słyszycie? Lubię też słowa dziarskie, lecz nieco swawolne i wieloznaczne. Soczyste, wieloowocowe smaki, co na polach czerwienią się i czernią niczym rewolucyjne sztandary. Razcwietajut, nie rozkwitają, bo to całkiem inne brzmienie, wyzwolone przez Czerwoną Armię hemoglobiny, z którą prosto z serca jak pieśń płynie. Lubię katapulty znaczeń i ich połyskliwe ołtarze, na które spadają, ociekające potem krwistą emfazą. Lubię chłodne emocjonalnie uściski niektórych wspomnień, które odchodzą w niepamięć, jakby emigrowały do Ameryki po lepsze samopoczucie niż to, jakie mogłem im z litości ofiarować, żeby się nie czuły jak ofiary i nie sądziły, że jestem nieczuły. Ale najlepiej, jeśli nie czekają, aż odprowadzę je na dworzec, bo nie mam już zwyczajnie na to ochoty i czasu. Moje myśli mają szorstką sierść, szorstką skórę, pod którą przeczucia ocierają się o siebie jak dreszcze. Dlatego lubię wdychać zapachy myśli o ludziach, których lubię i lubię te myśli głaskać, bo ich sierść jest gładka od głaskania, a skóra miękka od myślenia o nich. Moje nozdrza pełne są ich zapachu. Niektóre związki przedostają się z płuc do krwiobiegu. To dzięki nim czuję się mocniej związany ze światem, a nie tylko mocniej spętany. Mam też we krwi wiele obcych ciał - nie wiem do końca - czy żywych, bo moje żyły i arterie są kanałami pełnymi wygłodniałych szczurów, żywiących się czym popadnie. Rozkoszą żywią się łapczywie, nie zostawiając resztek. Ale obawą zbyt często gardzą, dlatego ją wciąż czuję.
Siedzi jak dziurkacz na dębie. Dąb, zupa z trupa, zębowa z dziurkami. Strzeżcie się dzięcioła! Przyfrunie zwabiony tysiącem wijących się larw z origami. Hefajstos wykuje mu dziób spiżowy skraju, pióra zapłoną promieniami zachodzącego słońca, które uśpiło na moment jaskrawe zegary, gadatliwe od zająknienia. Głąb przemówi z głębi zapomnianą przez Boga i ludzi wymową i roztkliwi oplecione wiatrem źdźbła. Wiatr zrzuci pod nogi sombrero i przydepnie butem bury błota botoks. Spuchną drzew konary.  I zrobią  z dupy średniowieczne pulp fiction jesieni. Kiedy namokną we mgle, dzięcioł będzie się na nich wahał jak na obgryzionych z mięsa piszczelach, żeby swój ptasi móżdżek ukołysać, uporczywie znękany. A potem znowu głowa zacznie mu wibrować złowieszczym tremolo. Stuk puk, stuk puk... - Ktoś ty? - Ja, to ja. - Czyli kto? - Ten, który puka, wcale nie przez grzeczność. Pukam, żebyś wiedział, że tu jestem. I nawet, jeśli mnie nie wpuścisz, i tak kiedyś wejdę. Z drzewa życia wyjadam robactwo. - Czyli to nie serce? Każdy znak zapytania może mieć jeden lub dwa zakręty a każdy z nich jest zbyt niebezpieczny dla kropki, bo ciągle z nich wypada. Każdy znak zapytania może mieć jeden lub dwa sekrety. Kropka nie ma do nich dostępu. Jest za mała, żeby tak wysoko sięgnąć, ale czuje, że to ona będzie się śmiała ostatnia. Strzeżcie się dzięcioła, bo was wystuka w pień! Mam gdzieś dwie tak samotne myśli na dalekich brzegach, że się za życia nigdy nie spotkają! Jedna na północy dygocąc z zimna, chowa się pod wieczór. Druga na południu z gorąca tli się jeszcze nad ranem. Każda z nich jest o tym, żebym dożył końca. Obie nie chcą nic więcej. A ja bym chciał...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz