Wczoraj
zrobiłem sos pomidorowy – pięknie i gęsto kuszący konsystencją,
aby leczył mój głodny nastrój, aby wnętrzności mógł wypełnić
mi niczym pomidorowe ukojenie. Gdy nakładałem go do słoika, kapał
tak powoli, że przy każdej skapującej porcji sosu ślina niemal
całkowicie wypełniała jamę ustną. Aby potem w lodówce na
chłodno poznały się wszystkie składniki i rozgrzały własną
pieszczotą. By dać im czas na tęsknotę za ponownym spotkaniem z
moim podniebieniem. Przyznam szczerze – spodziewałem się, jak
będzie smakował następnego dnia, bo przecież musiałem go
wcześniej skosztować. Nie lubię przykrych niespodzianek...
Jest
dzisiaj. Wracam z pracy. Wyjmuję słoik. Wlewam do rondelka... Jest
rzadki. O mało nie wylewa się przy tym ponad brzeg. Rzadki jakby
był pod ochroną, jak stężenie moich pozytywnych uczuć do istot
bezmyślnych i jak stężenie ich myśli na milimetr sześcienny ich
umysłu. Usiadłem, bo trudno było mi uwierzyć w to wszystko. Byłem
załamany i zacząłem podejrzewać się o chorobę psychiczną.
Powąchałem sos. Pachniał... pomidorowo. Więc niby wszystko w
porządku. Niby. Może dodałem coś pozornie gęstego, co po jakimś
czasie robi się, zwłaszcza w chłodnym miejscu, rzadkie? Ale co?
Rozpacz. Niepewność. Załamanie nerwowe. Jestem chory. Niemożliwe.
Trzeba zacząć wszystko od początku. Idę do lodówki, otwieram
drzwi, sprawdzam półki... A tam w innym miejscu stoi słoik –
taki sam – z sosem pomidorowym. I wtedy przyszło olśnienie!
Tydzień wcześniej schowałem resztkę zupy pomidorowej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz