Licznik

niedziela, 28 grudnia 2014

PSYCHO-KULINARIA

Wczoraj zrobiłem sos pomidorowy – pięknie i gęsto kuszący konsystencją, aby leczył mój głodny nastrój, aby wnętrzności mógł wypełnić mi niczym pomidorowe ukojenie. Gdy nakładałem go do słoika, kapał tak powoli, że przy każdej skapującej porcji sosu ślina niemal całkowicie wypełniała jamę ustną. Aby potem w lodówce na chłodno poznały się wszystkie składniki i rozgrzały własną pieszczotą. By dać im czas na tęsknotę za ponownym spotkaniem z moim podniebieniem. Przyznam szczerze – spodziewałem się, jak będzie smakował następnego dnia, bo przecież musiałem go wcześniej skosztować. Nie lubię przykrych niespodzianek... 
Jest dzisiaj. Wracam z pracy. Wyjmuję słoik. Wlewam do rondelka... Jest rzadki. O mało nie wylewa się przy tym ponad brzeg. Rzadki jakby był pod ochroną, jak stężenie moich pozytywnych uczuć do istot bezmyślnych i jak stężenie ich myśli na milimetr sześcienny ich umysłu. Usiadłem, bo trudno było mi uwierzyć w to wszystko. Byłem załamany i zacząłem podejrzewać się o chorobę psychiczną. Powąchałem sos. Pachniał... pomidorowo. Więc niby wszystko w porządku. Niby. Może dodałem coś pozornie gęstego, co po jakimś czasie robi się, zwłaszcza w chłodnym miejscu, rzadkie? Ale co? Rozpacz. Niepewność. Załamanie nerwowe. Jestem chory. Niemożliwe. Trzeba zacząć wszystko od początku. Idę do lodówki, otwieram drzwi, sprawdzam półki... A tam w innym miejscu stoi słoik – taki sam – z sosem pomidorowym. I wtedy przyszło olśnienie! Tydzień wcześniej schowałem resztkę zupy pomidorowej...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz